– Won! Won! Zgagi! Czarownice!
To znów inni na niego powsiedli, gdzie się pcha. Do Boga zewsząd jednako, czy z przodu, czy z tyłu. Aby dusza czysta.
– Jezusie! Maryjo! – ktoś zawył. – Do jasnej cholery! Ślepiście?!
– Nie kląć! Nie kląć! – odezwały się napomnienia. – Przysięga-ne było, że się kląć nie będzie!
Skorzystałem z tego zamieszania i przesunąłem się z powrotem do matki.
– Gdzieś był? – spytała ostro.
Ale w tej samej chwili organista, chcąc przywrócić spokój w pielgrzymce, zaintonował:
– Zacznijcie, wargi nasze, chwalić Pannę Świętą!… I z pielgrzymki popłynęła pieśń:
– Zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą!… – I tak samo z ust matki.
Wydostałem zza pazuchy jabłko i zacząłem jeść. Zjadłem chyba cztery, nim się pieśń skończyła. Dogryzałem ostatnie, gdy mnie matka znów spytała:
– Skąd to masz?
– Z sadu. Jak szliśmy, był sad. Nie widziała mama?
– Wyrzuć to – zasyczała.
– Dojrzałe już, mama! – prawie wykrzyknąłem. – Chce skosztować?
– Wyrzuć, powiedziałam. A gdzie masz różaniec?
Okazało się, że różaniec przekręcił mi się aż na plecy, kiedy uciekałem z sadu przed Azorem. Albo może sam go sobie przekręciłem, kiedy pchałem jabłka za pazuchę.
– Wstydu nie masz – powiedziała wzburzona, choć mówiła szeptem. – Za pokutę idziesz, a poszedłeś kraść. Skaranie boskie z tym chłopakiem. Czy ty się już nigdy nie poprawisz?
Na szczęście tuż za nami szli Duda z córką, Weronką. A kłótliwi byli jak najgorsza baba, toteż w przerwach między śpiewami zawsze z kimś się kłócili, choćby z własną córką, jak nie było z kim. Ta, choć stara panna i brzydka jak noc, ale była aniołem. Tylko że nie na wiele się to zdało. Tak i teraz zaczął Duda marudzić:
– Złą drogą idziemy. Mówię wam, ludzie, od początku złą drogą idziemy. To nie ta droga. Kurz i kurz, a gościńca jak nie widać, tak nie widać.
Nikt się nie chciał wdać w tę drogę z Dudą, bo nie pierwszy raz już było. A prócz tego w najbliższym sąsiedztwie same baby szły, bo chłopy pozostawały bliżej końca, tam mogli se chociaż pogadać. A baby kiedy nawet nie śpiewały, to czy w myślach, czy w wargach szeptały pacierze czy różańce przebierały, które niosły pookręcane na rękach. Ale któraś już nie wytrzymała marudzenia Dudy i rzekła, że ksiądz prowadzi, nie Duda, a ksiądz lepiej wie, czy droga zła, czy dobra. Na manowce by przecież nie prowadził. I niech Duda przestanie albo pójdzie swoją drogą, jak ta zła. Tylko że nic nie wskórała, a dodała takiej ostrogi Dudzie, że powsiadł i na nią, i na księdza, że młokos, nie ksiądz, mleko ma jeszcze pod nosem, a taki w książkach tylko naczytany. A na nią, że czemuż to tak broni księdza, a młódka tak samo była, musi na plebanię latać i w portki mu włazić. I co, lepszy ksiądz od zwykłego chłopa? Zawstydziła się, spuściła głowę i zaczęła czym prędzej różaniec przebierać. Inne baby tak samo potonęły w modlitwach, bo żadnej się nie uśmiechało zadzierać z Dudą. I tylko matka obruszyła się na Dudę:
– Wstyd, Duda. Wstyd. Dziecko z nami idzie. – Niby ja. I przytuliła moją głowę do swojego boku, zapominając o jabłkach. A Duda dalej gderał o tej drodze, że zła i że zła.
– Zła czy dobra, ale do Boga, tata – próbowała go pocieszać Weronką, córka. – O, lepiej se pomyślcie, o co go będziecie prosić, kiedy zajdziemy. Albo dać wam może chleba z serem?
Zatrzymaliśmy się na noc w jednej wsi i już leżeliśmy na sianie w stodole, gdy matka znów sobie przypomniała te kradzione jabłka. I czy wyrzuciłem? Ale bez przygany.
– Bo tak mi w ustach zaschło – powiedziała.
Miałem jeszcze cztery. Wyciągnąłem jedno zza pazuchy i wcisnąłem jej po ciemku w rękę.
– Niech mama zje – powiedziałem. – Taki wielki sad, to wiatr więcej nastrąca albo same pospadają. Wzięła to jabłko, ale jakby martwą ręką.
– Ale to grzech, synku – powiedziała.
– To mój będzie grzech – powiedziałem. – Mama może jeść. – I żeby dodać jej odwagi, wyciągnąłem drugie sobie i zacząłem głośno ćpać. Ale nie słyszałem, żeby matka jadła. Czy może tak cichutko jadła, czy zjadła dopiero, gdy usnąłem.
Ciemno było, że oko wykol, ale słyszeć słyszało się wszystko, i nawet z najodleglejszych kątów stodoły, co kto robił. Jedni pożywiali się, inni zbolałe nogi sobie rozcierali, jeszcze inni odmawiali pacierze, a niektórzy już chrapali. Tylko młodzi, co ich droga widać nie zmęczyła, gzili się w najlepsze, bo co rusz podnosiły się gdzieś piski panien, a wtórowały im rechoty kawalerów. Aż ktoś już nie wytrzymał i zadarł się z dołu, z klepiska:
– Spać, do jasnej cholery! Albo na dwór iść się gzić!
Cisza na chwilę zaległa ciemność, ale potem znów zaczęło jakby wzbierać. Niedaleko nas z butelki wódkę pociągali, bo nie tylko śmierdziało, ale i butelka ich zdradzała, gdy od ust ją sobie odrywali. A nawet dało się odróżnić, chłop czy baba. Czasem w gardle komuś tam zabulgotało, bo musiał pociągnąć za duży łyk albo może z chrypy od śpiewania nie chciało mu przechodzić.
Nie mogłem długo zasnąć, siano mnie jakoś kłuło, a jeszcze zewsząd waliły się na mnie chrapania. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak ludzie różnie chrapią i nawet gdy są w jednej gromadzie. Jedni cichuteńko, jakby sobie tylko podgwizdywali pod nosem, że tak dobrze im się śpi. Inni trochę grubiej, ale też jakby resztki tego śpiewu z drogi wypluwając przez sen. Inni już gdzieś z płuc, ale jeszcze do zniesienia. A najgorzej stare chłopy, bo jakby się przedzierali przez gęstwinę tarnin, głogów, jałowców albo szli łąkami, zapadając się coraz głębiej i głębiej w bagna. A czasami ktoś zatrzeszczał, jakby pień wierzby obalił, a potem siadł sobie na tym pniu i sapał. Choć mogła to być i baba. Szły przecież w pielgrzymce baby jak chłopy, baby piece, beczki, wory, tarabany, a nie tylko kościste zgagi, jędze czy malowane młódki. Jacyś w rogu niedaleko zaczęli tak dziwnie chichotać, niby cichuteńko, prawie po kryjomu, ale czuło się, że chce im się chichotać na całą stodołę, a może i na cały świat. Pomyślałem, że się widać łachotają i to pod pachami, bo pod pachami chce się tak chichotać, żeby się ze skóry wyskoczyło.
– Mama, tam się łachotają – szepnąłem do ucha matce, nie wiedząc, że już prawie śpi.
– Nie słuchaj, synku, śpij – westchnęła przytulając mnie do siebie.
Ale jak tu spać, kiedy wydawało się, że za chwilę któreś z nich się zerwie i zacznie uciekać, a najpewniej ona, po sianie, po ludziach, bo jakby im tchu już brakowało. A zaniedługo zaczęli stękać, szeleścić. Matka, strudzona, na dobre usnęła i cała stodoła usnęła, a tamci stękali i stękali. I ona co trochę, och, Jasiu, och, Jasiu. A on, cichooo.
Następnego dnia szliśmy żwirówką wysadzaną po obu stronach akacjami i nagle ktoś powiedział, że to na tej drodze złodzieje obłu-piają chłopów, gdy z Kawęczyna z jarmarku wracają. A na to któraś z bab jak nie hulnie, że nie złodzieje, tylko wszystko przepijają, a potem zganiają na złodziei. Jeździli i z naszej wsi do Kawęczyna chłopy na jarmarki. Choć to kawał świata od nas. Wyjeżdżali na noc, żeby na rano zajechać, a całą drugą noc jechali z powrotem, żeby znów na rano wrócić. I też zdarzało się, że ktoś wrócił bez grosiczka przy duszy, bo go złodzieje obłupili. Szczerba, Franków ojciec, raz wrócił na piechotę, bez konia i wozu, i gdzieś po tygodniu wymize-rowany, zbolały. Robić potem mu się nic nie chciało, tylko by całymi dniami w karczmie siedział i pił, niby z tej zgryzoty, że go tak złodzieje obłupili, i ma się rozumieć, na borg. Ale Franek nam zdradził, że to nie złodzieje, tylko na „ciocię” ojciec wszystko przepuścił, ale i tak go rzuciła. Bo miał Szczerba jakąś miejską panią w Kawęczynie. Był raz Franek u tej pani, kiedy wziął go ojciec z sobą na jarmark, i ta pani pogłaskała Franka po głowie, aż Franka dreszcz przeszedł. Potem dała Frankowi pomarańczę i rzekła:
Читать дальше