– A, boś tak, jucho, o nią dbał. Takie stworzenie ciągnąć pod kule. A do gospodarki przyuczylibyśmy ją. Najpierw by się ją zaprzęgło do pustego wozu. Dyszel trza by było szmatami owinąć, żeby się nie poobijała. Alboby się bryczki od księdza pożyczyło. Niechby w bryczce trochę pochodziła. Potem by się ją sprzęgło z naszym gniadym. Stary jest, nie dałby jej brykać. A potem do brony, żeby nie od razu za ciężko. A brykałaby, ścięłoby się ją raz, drugi batem. I zobaczyłbyś, jak by potem w pługu chodziła.
Wszystko by zaprzągł do gospodarki. A ja, pierwszy raz, gdy na jej grzbiet siadałem, bałem się, że się złamie pode mną. Nogi miała wysokie jak z półtora rażą u zwykłego konia. Pysk wąski, nieduży, szyję długą jak łabędź. A kiedy szła, choćby nie wiem po jakich wybojach, po roli, po korzeniach, po lesie, nie czuło się nic prócz kołysania, jakby w chmurze czy na poduszkach w karecie człowiek jechał albo go malutkiego matka w kołysce bujała.
Podarowali nam ją w jednym dworze, razem z siodłem i szablą, bo chcieli jakoś się przysłużyć w tej wojnie, a nie mieli synów, tylko same córki. A cóż córki w wojnę? Poopatrywały nam rany, poprały nam szmaty, pograły nam trochę na fortepianie, pośmiały się z nami, a kiedyśmy odchodzili, wyleciały za nami na dziedziniec i się popłakały. Choć miło się rozstawać, gdy ktoś za tobą płacze i białą chusteczką mokrą od łez ci macha, a ty na koniu i z szablą przy boku. Czułem się niby ten ułan z obrazka w strażackim kalendarzu. Brakowało tylko powiedzieć, nie płacz, wrócę, to się z tobą ożenię.
A tę kasztankę przyprowadził dziedzic i rzekł:
– Wybrałem najlepszą z całej mojej stadniny, niech służy ojczyźnie. Spojrzałem i wydało mi się, jakbym gdzieś już ją widział. Podszedłem, klepnąłem ją po pysku, rzuciła łbem, zarżała.
– Stój. – Objąłem ją za pęcinę. Nie grubsza była niż moja ręka przy nadgarstku. I szła tak równiutko w górę, do samego kolana.
Nieraz marzyłem, żeby taką kasztanką wierzchem się przejechać. Nie ciągle koń w wozie, koń w pługu, w bronie, w radlę. Koń z łbem do ziemi opuszczonym. Koń męka, I człowiek nad nim z batem.
Za gówniarskich lat, gdy czasem pojechałem do rzeki wypławić naszego gniadego, próbowałem sobie nawet wyobrazić, że oto pode mną koń wiatr smukłonogi, a ja pędzę przez wieś, przez pola, gdzie oczy poniosą, na złamanie karku, aż mi w piersiach dech zapiera. Tylko że gdzie naszemu gniademu do wiatru było. Nogi pozrywane, kopyta jak kamienie młyńskie, łeb nad ziemią zwieszony. I człap, człap. Bo, jak każdy chłopski koń, chodził wedle chłopskich kroków i ani go piętami, ani batem nie dało się szybciej popędzić. A do tego spracowany zwykle jak nieboskie stworzenie, myślał tylko, żeby nażreć się i uwalić. I to pławienie w rzece pewnie też uważał za koński dopust Boży.
Zachodziłem nieraz w głowę, co tu zrobić, żeby choć na jeden raz odmienić go w prawdziwego konia. Bo może był kiedyś takim koniem, zanim zaczął u nas robić. Czytało się w książkach o takich koniach.
Nie było kiedyś ojca w domu, pojechał z sąsiadem na jarmark do miasta. Wystrugałem sobie dzidę z leszczynowego kija. Napchałem worek sieczką, uszykowałem siodło. Z drutu od starego wiadra zrobiłem ostrogi i przymocowałem trokami do pięt. Wyprowadziłem gniadego ze stajni, ustawiłem go przy wozie i z wozu, bo inaczej nie dałbym rady, zarzuciłem mu to siodło na grzbiet, siadłem i jedną ręką trzymając się jego grzywy, w drugiej dzierżąc dzidę, ruszyłem na wieś. Na razie stępa, tak jak gniady chciał. Zleciała się gromada chłopaków i idąc za mną zaczęli pokrzykiwać, judzić, dodawać mi otuchy. Baby, chłopy, kto tylko szedł drogą, przystawał’ i patrzył jak na jakie widowisko.
– To przecie Pietruszków gniady. Nile poznałbym, gdyby nie ten cudak na nim.
– I gdzież ty jedziesz, do panny może?
– Zbzikował, choroba, no?
– Dopiero co na wiosnę z topoli zleciał. Oj, mają z nim Pietruszki utrapienie.
– Bo nie biją. Trza bić, póki czas, bo inaczej zbój potem wyrośnie.
– Hej, co to, w kawalerię się bawisz? Niech no ojciec wróci, da ci, chorobo, kawalerię!
Wciąż jechałem stępa, a wydawało mi się, że koń w smugę wyciągnięty, kopytami ziemi nie dostaje i pędzimy ponad wsią, a wszyscy ludzie pod nami w dole malutcy jak mrówki. Coś tam krzyczą, rękami wymachują. A niech krzyczą, wymachują. I aż w piersiach mnie rozpierało.
– No, gniady – szepnąłem do ucha gniademu. – Pokaż im.
I najpierw leciutko, aby na próbę, zakłułem go pod boki drucianymi ostrogami. Jakby się zawahał, czy ma stanąć, czy iść dalej. Nikt go dotąd nie dźgał tak dziwnie pod boki, skąd miał wiedzieć, co to znaczy. Batem go się tylko prało. Zakłułem ciut mocniej, ale też nie zmienił kroków, tylko dalej człap i człap. Łeb mu opadł jak nad dyszlem, ledwom grzywy dostawał. Znowu go zakłułem, ale żeby choć go dreszcz przeleciał. Nic. Już chłopaki zaczęli mi coraz głośniejszymi krzykami pomagać:
– Szybciej, Szymek! -Jazda, Szymek! Naprzód, Szymek! Hurrra, Szymek!
Nie chcesz tak, to inaczej spróbujemy. I zacząłem go dzidą pod brzuch łechtać. Ale tylko ogonem się omajtnął, jak od bąków, i szedł, jak szedł. Bo pewnie myślał, że go bąki tak koła, a na bąki był, o, wytrzymały. Bąki, wóz, bat, pług to przecież końska dola.
– No, gniady. Prędzej. Ludzie na nas patrzą – zacząłem go prosić. – Dam ci owsa potem. Samego, bez sieczki. Nażresz się jak nigdy. Aby odbij się trochę od ziemi. – I dawaj go kłuć już raz po raz ostrogami pod boki. Czułem, że mi te ostrogi pięty do krwi zdarły jak przyciasne buty w drodze do kościoła. Ale kłułem, kłułem i prosiłem na przemian, bo mnie wstyd dziesięć razy gorzej bolał niż pięty.
Chłopaki zaczynali już tracić wiarę we mnie, widząc, że moje ostrogi nie dają rady gniademu. Szli, ale coraz słabiej krzyczeli. Próbowali mi radzić, żebym może podostrzył trochę te ostrogi albo z grubszego drutu zrobił. A niektórzy, że jak chcę, to pogonią kijami gniadego.
I wśród starszych ludzi, przyglądających się mojej jeździe, śmiali się już, podkpiwali, szydzili:
– Trza mu było igłę wsadzić pod ogon, to by może poleciał!
– Albo spirytusu ćwiartkę wlać do pyska, niechby mu się najpierw odmieniło!
– Szkoda spirytusu, samemu lepiej wypić! A odmienić, najlepiej po szaleju by mu się odmieniło! Mógłby skrzydeł dostać!
– Napluj mu do uszu, inaczej nie posłucha!
– Przestań go dźgać, chorobo! Krew mu z boków aż ciecze! Co ci to stworzenie winne!
Wtem po skórze gniadego dziwne mrowie przeszło, jakby z głębi brzucha. Wyprostował łeb, nastroszył uszy i nawet raźniej zaczął iść. Już myślałem, że zrozumiał.
– No, gniady – szepnąłem mu czule i trąciłem go lekko ostrogami. A ten jak nie wierzgnie zadem, aż mnie z grzbietu zrzucił na kark.
A opadł zadem, już przednimi kopytami poszedł w górę, wytrokował łeb. Ułapiłem się obiema garściami jego grzywy. Dzida z ręki mi wypadła. Śmiech buchnął na drodze. A ten znów zadem, ale gdzie tam wyżej niż za pierwszym razem. Mało nura nie dałem jak z wierzby do wody. Na szczęście zatrzymałem się na jego karku. A ten znów przednimi kopytami odbił się od ziemi. Prawie świecą stanął. Pysk rozdarł, zęby na wierzch wywalił i zarżał jakby od wieków tłumioną wściekłością, za wszystkie chłopskie konie, pokorne jak on. Siodło mi się spod tyłka usunęło. Nogi z ostrogami gdzieś w boki poleciały. I zawisłem przez chwilę w powietrzu, uczepiony tylko jego karku. Opadł, ale nie na długo. Zakręcił się, przysiadając zadem omal że na ziemi, i znów strzelił w górę. I wyżej. I zarżał. Jeszcze głośniej. Aż poczułem, jak się w nim bebechy zabełtały. Krew, wściekłość, ból, jakby jakąś tamę przerwało. Ludzie na drodze coś krzyczeli. A ten znów się w niebo rzucił, a przednimi kopytami aż zagrzebał po powietrzu, jakby jeszcze wyżej chciał się wznieść. I zębami jakby chciał uszarpać kawał tego nieba. I już rozszalały rzucał się raz za razem to łbem, to zadem na przemian, że prawie na ziemię wcale nie opadał.
Читать дальше