– O, Stasiu to dopiero będzie kosiarz, niech tylko nabierze więcej siły. – Patrzył ojciec za koszącym Staśkiem, jakby we wschodzące słońce patrzył. – Nikt z was nie dorówna Stasiowi. A i mnie pewnie prześcignie. Całe życie koszę, a nie ciągnę tak równiutko. Ani kosa mu nie tyrpie, ani szczyźnia nie zostawia. A rękami, wydaje się. jakby wodę zagarniał. A idzie, jakby go ziemia sama posuwała. Tak to jest, kiedy kogo Bóg na co przeznaczy. Od razu widać, choć dziecko. A odpocz-nijże. Stasiu! Siądź sobie! Wody napij się! Albo se bryłami do wróbli porzucaj! Jeszcze się nakosisz, nakosisz!
Albo razu jednego martwił się ojciec, że co to jest tej ziemi, czym tu będzie nas, czterech synów, obdzielić, wtedy Stasiek jak prawdziwy gospodarz, co na wszystko znajdzie radę:
– Dokupimy ziemi, tata. Mówił tata. że Kaczocha chce swoje dwie morgi sprzedać, bo do młyna idzie za młynarza. To byłoby o dwie morgi więcej!
– Do młyna za młynarza, powiadasz – ojciec jakby nad czymś się zamyślił. A po chwili rzekł: – Ano, dwie morgi kawał pola. O, kawał pola. I akurat jest przy naszym. Tylko by się miedzę zaorało. – I od razu poweselał. Klepnął się w kolano i do matki: – To co? Może byśmy chleba zjedli po kromce? Poszłabyś przyniosła bułkę.
– To ostatnia – przypomniała matka.
– Ostatnia, nie ostatnia. I ostatnią trzeba kiedyś zjeść – rozochocił się ojciec, jakby wypił sobie miarkę, tak mu przypadły te dwie morgi Kaczochy.
Poszła matka i przyniosła chleb. Ukrajała każdemu z nas po sporej kromce, nikogo ani na okrucha nie krzywdząc i nie wyróżniając. Zawahała się tylko przy ojcu. ale ukrajała i jemu, z tym. że dużo cieńszą. Siebie pomijając.
– A ty co? – sprzeciwił się ojciec. – Jak święto, to dla wszystkich. Albo moją weź. Ja tam mogę się obejść bez chleba.
Sięgnął do kieszeni, wyciągając kapciuch, po czym powolutku, myślami daleki od tego. co robi, zaczął zwijać sobie skręta. A gdy tak powolutku zwijał ojciec skręta, wiadomo było, że w środku w nim kwitnie. Bo smutnemu mało kiedy chciało mu się zapalić. I puszczając kłąb dymu na izbę, powiedział do matki:
– Ukraj Stasiowi jeszcze kromkę. Będziesz dziecku chleba żałowała, jak ma smak na chleb. Szymek, Antek już nie rosną, a Staś dopiero zaczyna. Albo mu tę moją daj, jak ty nie chcesz.
Znowu nad czymś się zamyślił i w tym zamyśleniu zaczął nagle złorzeczyć na Kaczochę:
– Zaraza, za młynarza zachciało mu się. Myśli, że tam mu pszenne bułki same będą spadać do gęby. A tam trzeba wory nosić. Cały Boży dzień z zadartym tylko łbem i na gołębie grucha. A w polu, co chce, rośnie. Trza sumienia nie mieć, żeby ziemię tak zapuścić. Któregoś tu roku tak gruchał, gruchał i zapomniał, że jesień minęła, i nie zasiał. Zresztą zasieje, nie zasieje, to i tak perz tylko wschodzi. Ojciec jego taki sam był, ale chociaż buty ludziom reperował, a ten tylko grucha. Trza by najpierw ją odperzyć. Zaorać jesienią, potem znowu wiosną. I to wcześnie, nim się soki ruszą. Bo jak perz już pójdzie, to nic go potem nie zatrzyma. Zeżre ziarno, zeżre ziemię. Trza by pługa z głębokim lemieszem gdzieś pożyczyć i dostać się gangrenie do samych korzeni. Potem broną pojechać. Ale broną wszystkiego nie zbierze. Po bronie poszlibyśmy wszyscy i rękami wyzbierali. Potem gnoju by się nawiozło. Poleżałby trochę. Znowu by się zaorało. A potem zasiałoby się łubin.
– Matko Boska! – wykrzyknęła matka. – To ileż by ta ziemia musiała nie rodzić?! I na co łubin, jak gnój!
– A bo gnoił kiedy drań? Ziemia na śmierć zagłodzona, dostanie trochę suszy, to jakby się po kościach szło.
– Bym tam łubin – nie chciała się matka dać przekonać. – Posiać żyto od razu, pszenicę, posadzić kartofle, kapustę!
– Łubin, mówię, to łubin! – zezłościł się ojciec, wstał ze stołka i przeszedł się w tę i z powrotem po izbie, bogatszy o te dwie morgi Kaczochy. – Choroba, ziemi mnie tu będzie uczyć. Dla ciebie ziemia to aby po wierzchu. A ziemia i w głąb. Nic perzowi nie da rady, jak się go z korzeniami nie wypleni.
– Tylko do pługa z głębokim lemieszem trzeba by drugiego konia, tata – wtrącił Stasiek. – W jednego nie da rady.
– Ano, trza by. – Zaiskrzyły się ojcu oczy podziwem dla Staśka. – Dobrze, żeś przypomniał, Stasiu. Może by się od Kuśmierka pożyczyło. Wziąłby sobie potem naszego. Alboby mu się we żniwa odrobiło.
– Ja tam do niczyich żniw nie pójdę! – Antka poderwało. – Wystarczą mi nasze! Nie będę niczyim parobkiem.
– Ten raz tylko – ojciec dobrotliwie. – Cóż by ci się stało? Nikt nam konia za darmo nie pożyczy. Nie będziesz chciał kosić, to możesz odbierać. Zawsze nie będziemy mieć jednego konia. Dwie morgi więcej, to trza by pomyśleć i o drugim koniu. Mniej ziemi mają i dwa konie irteją. Grosza się uskłada.
– Aż czego? – zaperzyła się matka. – O, poszwy łata na łacie, a nie ma za co nowych kupić. Antkowi trza ubranie, bo mu łokcie wyłażą. Staś buty ma podarte. I bym już krowę wolała niż konia. Mleka by choć więcej było.
– Krowy się swojej dochowamy. A konia trza kupić. W jednego nie da rady tyle ziemi obrobić. A pożyczać więcej nie będziemy. Ten raz tylko. Ty wiesz, co to dwa konie w gospodarce? – Ojciec się na dobre rozmarzył. – Batem tylko smyrgniesz i wio! Nie ma dla nich głęboki lemiesz czy pod górkę. A zwozisz zboże, to na trzy pokłady. A z jarmarku jedziesz, to wszystkich pomijasz, tylko kurz za tobą. Czy na wesele cię ktoś zaprosi, to w dwa konie zajeżdżasz jak pani. A w jednego, jakby się w dziurawym ubraniu wybrał. Bo po drugiej stronie dyszla też dziura. Dwa konie to to samo co dwie zdrowe ręce. A jeden, jedna zdrowa, a druga uschnięta albo ci ją na wojnie oberwało.
– Kasztankę kupmy, tata! – wyrwał się uradowany Stasiek.
– Cicho bądź, gówniarzu! – Antek rzucił się na Staśka. – Niech go ojciec nie słucha. We wsi same kasztany! Ogiera kupimy! I karego, ojciec! Kary ogier to dopiero koń.
– Kiedy w gospodarce kobyła lepsza, synu – ojciec zaczął przekonywać Antka. – Pokorniejsza. Nie znarowi ci się, ile włożysz na furę, to ciągnie. Ustaje, a ciągnie. A ogier, niech mu coś się zwidzi, to możesz go bić, zabić, wywali ci wóz, a z miejsca nie ruszy. I z kobyły źrebięcia się dochowasz.
– Ale ogier to szatan, ojciec. Jeszcze kary. – Antek się rozpalił. – A batem go trącić, to wiatr. Moglibyśmy go Szatan nazwać.
– W imię Ojca i Syna – obruszyła się matka. – Konia Szatan nazywać! I to nasz koń miałby być? Czy ty dobrze masz w głowie,
Antek?
– Kobyłę, tata! – molestował Stasiek. – Mielibyśmy źrebiątko.
– Ogiera! – zaperzył się Antek. – Bo jak nie, to nie tknę się niczego! Żniwa, kopania beze mnie! I wyjadę w świat!
– Kobyłę, tata – Stasiek o mało się nie rozpłakał. Ale matka nagle jak nie wrzaśnie:
– Czysta powaryjowali?! Kobyła, ogier! A ja muszę na sól, naftę ciułać, bobyśta po ciemku siedzieli i nie osolone jedli. O, chleba ostatnią bułkę wam przyniosłam! Mąka się już kończy! Kartofli mało co! Jeszcze konia Szatan chcą nazwać! Chryste Panie! Musiał was ten szatan opętać! Powiedz im co, Szymek, tyś mądrzejszy! Co się nic nie odzywasz?!
A ja się nie odzywałem, żeby mi ojciec znów nie zaczął wypominać tej kasztanki, co ją w partyzantce miałem. Kiedyś mu się nieopatrznie pochwaliłem i odtamtąd nie dawał mi spokoju.
– Trza ją było do domu przyprowadzić! Choćbyś tyle miał z tego wojowania.
I nie było mu jak przetłumaczyć, że nie nadawała się do gospodarki. A prócz tego padła mi, to co miałem przyprowadzić?
Читать дальше