– Ano, był, był. Ale co to było za bycie. Serek nawet nie zdążył się odcisnąć, byłby sobie wziął.
Czy pytał się ktoś we wsi potem, był Antek czy Stasiek? To nie wiadomo było, co powiedzieć, byli, nie byli? Powiedzieć byli, ale się spieszyli, to to samo, co by się powiedziało, nie byli, ale przyjadą, przyjadą.
W świat gdy wyruszali, tak samo jakby co dopiero byli i znikli. Mogłoby się wydawać, że gdzieś na wieś tylko wyszli, w pole pojechali, ale wrócą. Ojciec się nawet długi czas zapominał i wciąż chciał, żeby mu który co pomógł albo żeby go w czymś wyręczył.
– Może by Antek… Może Stasiek…
Potem się przyzwyczaił i już tylko przed spaniem czasem, siedząc jak wół spracowany, ni stąd, ni zowąd nagle się odezwał:
– Coś nie piszą długo.
A matka coraz częściej ich imiona zaczęła w pacierzach wypominać.
Pierwszy wyruszył Antek. Starszy był te parę lat od Staśka, to mu się może pierwszemu należało. Stasiek dopiero dorastał, a Antek na panny już chodził. Narwany był, to prawda. Ale żeby aż tak nagle? To nawet umierać tak nie wypada. Do południa jeszcze orał kartofle pod lasem, a na popołudnie przyniósł mu Kulawik z poczty list. Wrócił z pola, otworzył, przeczytał i rzekł:
– Jadę.
– I gdzież to? – spytał się ojciec.
– W świat. – I aż zatańczył po izbie z uciechy.
– W świat, mówisz? – ojciec jakby się przesłyszał.
– W świat, mówię. W świat! W świat!
– I kiedyż?
– Pociągiem, tym o piątej.
– To przecież ci nawet koszuli nie zdążę wyprasować! – Matka ręce załamała.
– A po co mi koszula? Ta na sobie mi wystarczy.
– Ale byś się choć wykąpał. Przyniosłabym balię, wody bym nagrzała.
– Tam się wykąpię. O, pisze Wojtek, że się w łaźni kąpią.
– Ale butów nawet nie masz jak się patrzy. A może i ubranie jakieś by ci się uszyło.
– Tam mi dadzą i buty, i ubranie.
– Ale sprzedałoby się cielę, to wziąłbyś sobie trochę grosza. I placek może bym ci upiekła.
– Co ty mu chcesz placek piec – ojciec się obruszył, ale bardziej gorzko niż gniewnie. – O piątej ma pociąg, nie słyszałaś? A cielę jeszcze nie urosło. Trza ze dwa tygodnie poczekać.
– To mógłby. Świat mu nie ucieknie. A nie tak, co dopiero z pola wrócił. – Rozpłakało się matczysko.
– I co tam w tym świecie będziesz robił? – Kiedy trzeba było, ojciec umiał być twardy.
– Co? O! – Potrząsnął tym listem. – Pisze Wojtek, że do kina co dzień chodzą. A robić, tylko osiem godzin robią i jeszcze im płacą za to.
– Może byś do spowiedzi poszedł, synu – zaczęła go matka przez łzy prosić. – Kiedy w świat szli, zawsze się spowiadali na ostatek. Może tam nie będziesz miał gdzie? Albo ci nie dadzą?
– Mówisz, że do kina chodzą? – rzekł ojciec jakby sam do siebie, bo nie bardzo wiedział, co to kino.
Zawitało i do naszej wsi zaniedługo kino. Już od rana, kiedy miało przyjechać, gromada narodu wyszła na skraj wsi i czekała, żeby to kino powitać. Ktoś nawet patykiem na śniegu wyrysował: „Witamy kino w naszej wsi”. Myśleli ludzie, że to będzie samochód albo chociaż landara w dwa konie. Nikt z początku nie chciał wierzyć, że to kino: Dwóch ludzi na furze i jakieś paczki. Do tego koń chudy, aż mu żebra przez skórę wystawały. A zamiast siedzenia snopek słomy jakimś łachem nakryty. I latry w furze wyciarane, jakby gnój przedtem w nich wozili. A furman i ten drugi pijani, że ledwo na oczy patrzyli. Zaczęli przybijać na remizie ogłoszenie, to nie mógł ani jeden, ani drugi w gwoździa trafić i dopiero chłopaki im przybili. Ale zeszła się na to kino prawie cała wieś, bo to zima, roboty niewiele, jeszcze stójka chodził przedtem i bił w bęben, że kino przyjedzie. Tak że chyba drugie tyle, co w remizie, stało na dworze, bo nie mogli się pomieścić. Jedni drugim zasłaniali, ale stali. Psuło się co trochę, ale stali.
Wybrał się i ojciec zobaczyć, co też tak Antka w ten świat ciągnęło. Nie powiedział, co widział, tylko potem czasem mu się wyrywało:
– To przez to kino, przez to kino wszystko.
– No, a kto tu będzie robił, jak ty w świat pojedziesz? My już coraz starsi z matką. A Stasiek za mały do pługa czy kosy. Za trzy, cztery lata dopiero.
– O, jest Szymek! – Antek rzucił się, jakby giez go ugryzł.
– Ano, jest – ojciec na to. – Ale jakby go nie było. Ani on do ziemi, ani ziemia do niego.
– Ziemia! Ziemia! Mam już potąd tej waszej ziemi! Tam przynajmniej się czegoś nauczę! A czego mnie ta wasza ziemia nauczy?!
– O, ziemia też nauczy, jak się tylko kto chce od niej uczyć. Ale jedź, jedź. Żebyś tylko nie musiał na kolanach wracać.
I pojechał. Zagniewany, rozżalony na ojca, matkę, Staśka, na mnie.
Choć mnie akurat wtedy w domu nie było. W milicji byłem i pojechaliśmy na wsie rewizje robić u chłopów za bronią. Trzasnął drzwiami aż się wapno z sufitu posypało. Ojciec zerwał się i krzyknął jeszcze za nim:
– Nie trzaskaj mi tu, kiedy dom już nie twój!
Wróciłem gdzieś po tygodniu, przemoknięty do ostatniej nitki, zmarznięty na kość, utytłany w błocie po kolana i zmachany gorzej niżby po najgorszej orce. A tu ojciec mnie jeszcze w drzwiach przywitał:
– O, jest nasz policyjant. Naścigał się ludzi, że ledwo nogami powłóczy. Chcieliśmy mieć księdza w rodzie, a dał nam Pan Bóg policjanta. I za jaką karę?
Nic nie powiedziałem. Postawiłem karabin w kącie przy drzwiach i klapnąłem na ławie. Rogatywki nawet mi się z głowy zdjąć nie chciało. Woda mi po twarzy ciekła, matka mnie prosiła, zdejmijże tę czapkę, zdejmij kurtkę, ściągnij buty, a mnie sen jak w powrozy całego owijał, ciało, wolę, oczy. Czułem na plecach pod koszulą, jak mnie wszy od ciepła zaczynają swędzić. A nie miałem siły ręką sięgnąć, żeby się podrapać.
Naprzewracaliśmy się stodół, chlewów, piwnic, strychów, wozowni, nie mówiąc o chałupach. A stodoły akurat po żniwach, pod dach pełne, w piwnicach kartofle, marchew, buraki, strychy sianem zapchane, a tu jeszcze dzień i noc bez przerwy lało, jakby potop miał nastać. I do tego gdzie się poszło:
– Macie broń?
To każdy jak baranek.
– Broń? A na co nam, panie milicjancie, broń? Czy to człowiek wojskowy? Nawet by nie wiedział, jak się z tym obchodzić. Z pługiem, kosą, grabiami tak, bo do tego nas, Pan Bóg przeznaczył. Nie do broni. I do kogo mielibyśmy strzelać? Wroga już nie ma. Sami swoi wszędzie. A między swoimi, jak kto nawet na kogo zawzięty, to się wyprzezywa, nazemści, naodgraża. Tam czasem kłonicą. Ale kłonica nie broń. Zresztą dawno wojna była? Naprzeżyliśmy się strzelania, że wystarczy każdemu do śmierci. Teraz jeszcze bąk bzyknie koło ucha, to się człowiekowi zdaje, jakby w niego kula trafiła. Dosyćśmy się namodlili, napłakali, żeby już przestali. A kiedy przestali, mielibyśmy my strzelać? O, ziemia na nas czeka. Też się nacierpiała. Umęczona, jak my wszyscy. Niech nam ten Pan Jezus czy ta Matka Boska na tym obrazie świadkują, że nie mamy broni.
Ale wystarczyło rękę wsadzić za tę Matkę Boską czy Pana Jezusa i pistolet się wyjęło. Do pieca się zajrzało, a w piecu karabin. Kufer kazało się otworzyć, a pod chustkami naboje, granaty. Czy na strych się poszło. Niedzielny garnitur wisi u krokwi, jakby na mszę świętą tylko czekał, a trącić go było, to żelazem się odzywał. Już nie mówiąc, że w sianie, w łachach, w cebuli, w strzesze, w beczkach ze zbożem, w starych butach, wszędzie się coś znalazło. Bo gdzie nie chowali. W psich budach, w sieczkarniach, w żłobach u krów, koni, w starych drzewach, w dziuplach.
Читать дальше