U jednego w stodole pod zbożem znaleźliśmy prawie cały magazyn. Czego tam nie było. Karabiny, pistolety, zwykłe, maszynowe, wszystko to naoliwione, obwinięte w gałgany. Hełmy, pasy, menażki, plecaki, mapy ruskie, niemieckie, kilkanaście taśm naboi, butów ze dwadzieścia par.
– Skąd to macie? – Ze zdziwienia aż się człowiek głupio pytał, bo wiadomo, skąd mógł mieć.
– Z trupów, panie. Mało tego po polach leżało? Miało ‘się marnować? A do ziemi szkoda.
– Było zarządzenie, żeby broń oddawać?
– Ano, było.
– To czemuście nie oddali?
– A jak przyjdzie znów się bić?
– Niby z kim?
– Kto by nie był. Jakby tylko znów na naszą ziemię przylazł.
U innego, też w stodole, znaleźliśmy cztery ciężkie karabiny maszynowe i parę skrzynek naboi. U innego motocykl z przyczepą, a w przyczepie pełno broni. Bo najczęściej w stodołach chowali, jakby przekonani, że w zbożu najniewinniej. To nieraz trzeba było snopki zrzucać do trzeciego i czwartego pokładu. I to sami, bo chłop nagle udał, że go isjasz pokręcił. U innego tak musieliśmy gnój sami wyrzucać, bo chłop uciekł z chałupy, kiedy nas zobaczył. Zachodzimy znów do innej chałupy, tylko starowina na łóżku, kot przy niej i nikogo więcej.
– O, dobrze, że przyszliście, zbawiciele moi! Bo mi ten judasz zięciaszek karabinów tu nawsadzał pod pierzynę, aż boki mam poodpa-rzane. A sama się boję ruszyć, mogą powystrzelać.
Pięć furmanek nazbieraliśmy tej broni. Zazdrość aż człowieka brała, że tyle tej broni, a w partyzantce za byle pistolet nieraz życie musiał ktoś oddać.
Mało kogo się karało, bo niby za co karać. Wojna ponazostawiała sama ludziom tej broni, to ją by trzeba karać. Tylko że jak ukarać wojnę? Zresztą dosyć było do karania takich, co się ich z bronią w ręku złapało. Poszło się choćby w pola, to prawie zawsze przyprowadziło się dwóch, trzech, co na zające polowali. Nikt już wnyków nie zastawiał, bo i po co, jak mieli karabiny, pepesze, pistolety maszynowe? A co tam tych zajęcy mogło się po takiej wojnie ostać? Kicnął czasem gdzie jaki, to się jak na cud patrzyło. O, zając, zając! A on nawet do zająca mało co podobny, bo albo uszy odstrzelone, albo noga urwana i kuśtyk, kuśtyk jak tercyjarz, nie zając.
Prawie każdy z bronią wtedy chodził. Nie mówiąc już, że na jarmark ktoś jechał czy na wesele, czy po drzewo do lasu, to musowo pistolet pod siedzeniem albo w reptuchu z obrokiem.
Raz w szkole musieliśmy zrobić rewizję, bo nauczycielka dała znać, że chłopaki na przerwach za dziewczynami z pistoletami gonią. Innym znów razem wpada Tomala na posterunek, blady, roztrzęsiony, i woła, ratujcie! Co się stało, Wojciechu? Ano, budzi matka Tomka, żeby wstawał, bo do szkoły czas, a ten wyciąga spod poduszki pistolet i że zastrzeli, jak go będzie budzić. Musi wyspać się. A do szkoły już więcej nie pójdzie. Albo pastuchy na pasionkach, to każdy z pistoletem za pazuchą. I dzień w dzień strzelanina na łąkach, jakby wojna się tam jeszcze nie skończyła. A potem przylatuje ojciec, matka na milicję, że krowa postrzelona albo że bez rogów do chałupy wróciła, bo do rogów cholerniki celowali, jakby już nie mieli do czego.
I żeby tylko na łąkach. Ale nieraz w środku wsi. Mało miał kto zadrę do kogo, to dawniej by go wyprzezywał w najgorszym razie podpalił, a teraz wyciągał pistolet i strzelał. O panny, o długi, o miedzę, o wszystko się strzelali. O jakieś krzywdy jeszcze ojców, dziadów. A jak nawet nie wprost do siebie, to nad głowami strzelali, pod oknami, po dachach, jak gdzie była dachówka czy blacha, albo ktoś tam komuś latry w wozie podziurawił czy psa zastrzelił.
Czy jak na Rędzinówce się zdarzyło. Wpadł sąsiad do sąsiada na obejście z pepeszą i wystrzelał mu wszystkie gęsi, kury, kaczki, a na ostatek po wrótniach stodoły pociągnął. To ten się potem zemścił za to na jego sadzie. Pouwiązywał do drzewa po dwie, trzy kostki trotylu z lontem, ze spłonką, popodpalał lont od papierosa. A sam wyszedł na górkę i patrzył, jak te drzewa jedno po drugim wybuchają. Poszliśmy obejrzeć, to jakby najgorsza wojna przez sad przeszła. No i trzeba było obu zamknąć. Choć niektórzy mówili, że wariaci. Ale gdzie wariaci, jak się wszyscy naokoło strzelali. I nie tylko jeden z drugim, ale wsie ze wsiami. Raz musieliśmy aż wojsko do pomocy wzywać, bo myśleliśmy, że banda najechała.
Po paru miesiącach miałem dosyć milicji. Zniszczyłem sobie tylko oficerki. Prawie w nowiuteńkich wróciłem z partyzantki, a nie poznałby, że to te same. Trzeba było i w gnój wejść, i w błoto, i w wodę. A to były buty, że tylko do kościoła się nadawały. Prócz tego myślał człowiek, że się nie narobi tyle co na roli, a tu dzień, noc goń, szukaj, rewiduj jak ostatni łachudra, jeszcze cię wszyscy zemszczą naokoło. A tej broni zamiast ubywać, to jakby w polach ludziom wciąż rosła.
A już najgorzej na zabawach. Przestali się nożami rżnąć i tylko na pistolety. Nie było zabawy, żeby się nie postrzelali, a co druga trup. I winnych nie ma. Nie wiadomo, kto strzelał, kto zabił. Wszystko baranki Boże. Tańczyli, śpiewali, prócz muzyki nic nie było słychać, to może już zabity na zabawę przyszedł? A ile okien nastrzelanych, lamp. beczek z piwem, butelek, bębnów, skrzypiec. A na postrzelonych skrzypkach, wiadomo, już nie zagra. Bębnowi łatę można przyszyć i będzie dalej bębnić. Ale postrzelone skrzypki trup. zabite. Jak człowiek. O, bawili się wtedy ludzie. Z tej radości, że po wojnie. Zabawa szła po zabawie. Nie było niedzieli bez zabawy. A nieraz tej samej niedzieli w dwóch, trzech wsiach naraz. Muzykanty przyjeżdżali aż pociągiem skądś z dalekich stron, bo na tyle zabaw nie starczyłoby tutejszych. Tutejsi zresztą wciąż grali jak przed wojną. A kto by tańczył teraz jak przed wojną. Inne tańce były w modzie.
Nieraz nie wiadomo było już, gdzie jechać. Stąd znać dają, stamtąd dają, tam strzelają, tu strzelają. A na posterunku tylko nas wszystkiego pięciu milicjantów i jeden rower. I przecież posterunku pustego nie zostawi.
– Spisz? – rzucił ojciec już udobruchany.
– Nie śpię – powiedziałem, choć nie wiem, może spałem.
– To spójrz na izbę.
Spojrzałem, ale nic takiego mi się w oczy nie rzuciło.
– Niby co? – spytałem.
– Antka nie ma – ojciec z żalem.
– Gdzie jest?
– W świat pojechał.
A po Antku w parę lat pojechał Stasiek. Choć się wydawało, że z nas czterech braci Stasiek jest ten przeznaczony przez samego Boga, żeby w ziemi zostać. I że go nigdy żadna siła z niej nie wyrwie. Od maleńka deszcz, nie deszcz, zimno, wiatr, spiekota, a on zawsze w pole z ojcem. Orał ojciec, to szedł przy nim i mu bat niósł. Smyrgnij, Stasiu, bo coś, jucha, nadstaje. I wedle przykazania ojca Stasiek smyrgał. Siał ojciec, to i jemu musiał choć chusteczkę matczyną zawiązać u szyi i nasypać trochę ziarna, żeby też siał. Kosił ojciec, to za każdym razem, kiedy stawiał kosę na sztorc i osełką pociągał, Stasiek mu ją za stylisko podtrzymywał. A gdy trochę podrósł, sam wziął kiedyś kosę i od razu zaczął kosić, jakby kosił już od urodzenia. Mnie, Antka, Michała musiał ojciec długo uczyć, i jak stanąć najpierw trzeba, jak kosę uchwycić, jak iść niewielkimi równymi krokami i jak nią machać, i jak żyto, jak pszenicę, jak jęczmień, owies, jak pokładzione i jak proste. A ile przy tym się nazłościł. Ile musiał się kosy napodbijać, naostrzyć. I nam ile bąbli na rękach przy tej nauce narosło. A Stasiek jakby już z tym wszystkim na świat przyszedł. Wziął kosę i kosił.
Читать дальше