Niemowa wyszedł i udał się w stronę parku Carrara. Widzieli, jak spaceruje wśród drzew. Nigdzie jednak nie było widać dwóch Turków, których zauważyli poprzedniego dnia.
Niemowa niósł kawałek chleba, który kruszył i rzucał ptakom. Minął mężczyznę prowadzącego za rękę dwie córeczki.
Valoniemu wydało się, że w ułamku sekundy mężczyźni porozumieli się wzrokiem, a potem przyśpieszyli kroku.
Nie uszło to również uwagi zabójcy. Nie miał wątpliwości, to łącznik jego ofiary. Czekał na chwilę, kiedy będzie mógł oddać strzał, jednak Mendibha osłaniał z tuzin karabinierów.
Strzelanie na oczach policji byłoby samobójstwem. Musi być cierpliwy, będzie obserwował Turka przez kolejne dwa dni, i jeśli sytuacja sienie zmieni, zerwie kontrakt. Nie zamierza aż tak ryzykować. Chełpił się, że jego największą zaletą, poza pewną ręką, jest rozsądek. Nigdy nie zrobił fałszywego kroku.
Ani Valoni i jego ludzie, ani Turcy śledzący niemowę, ani płatny zabójca nie mieli pojęcia, że wszystkich razem nie spuszczają z oka dwaj mężczyźni.
Arslan zadzwonił do kuzyna. Owszem, widział Mendibha, minęli się w parku Carrara. Wydawało się, że dobrze wygląda.
Nie rzucił jednak kartki, jak to było umówione, ani nie dał mu znaku. Pewnie nie czuł się bezpiecznie. Zdaje się, że chciał się tylko pokazać, żeby wiedzieli, że jest na wolności.
Ana Jimenez kazała taksówkarzowi zawieźć się do katedry turyńskiej. Weszła drzwiami prowadzącymi do biur siedziby biskupstwa i zapytała o ojca Yvesa.
– Nie ma go – poinformowała sekretarka. – Towarzyszy kardynałowi w wizycie duszpasterskiej. Nie była pani umówiona, o ile dobrze pamiętam?
– Nie, wiem jednak, że ojciec Yves bardzo by się ucieszył, gdyby mógł się ze mną spotkać – rzuciła Ana, choć wiedziała, że brzmi to trochę bezczelnie. Nie mogła jednak znieść protekcjonalnego tonu sekretarki.
Po raz kolejny zadzwoniła do Sofii, i po raz kolejny jej nie zastała. Postanowiła pokręcić się w pobliżu katedry, dopóki nie wróci ksiądz Yves de Charny.
Bakkalbasi odebrał raport od jednego ze swoich ludzi.
Mendibh nadal włóczy się po mieście, zlikwidowanie go jest prawie niemożliwe. Chodzą za nim karabinierzy, jeśli nadal będą go śledzili, w końcu wpadną na trop wspólnoty.
Pasterz nie wiedział, jakie polecenia wydać swoim ludziom.
Operacja wisiała na włosku, Mendibh może się przyczynić do upadku wspólnoty. Należało przyśpieszyć wejście do akcji wuja Mendibha. Jakiś czas temu zgodził się, by pod narkozą usunięto mu wszystkie zęby i język i wypalono linie papilarne.
Było to poświęcenie nie mniejsze od ofiary, jaką złożył Marcjusz, architekt króla Abgara.
Mendibh czuł, że jest śledzony. Poza tym wydawało mu się, że rozpoznaje twarz, twarz człowieka z Urfy, nie wiedział tylko, czy ten człowiek jest tu po to, by mu pomóc, czy przeciwnie. Dobrze znał Addaia, wiedział, że nie pozwoli, by z winy jednej osoby zdekonspirowano całą wspólnotę. Gdy tylko zapadnie noc, wróci do przytułku, a jeśli to będzie możliwe, wymknie się na cmentarz, przeskoczy okalający go żywopłot i odnajdzie grobowiec. Dobrze pamięta, jak tam trafić i gdzie ukryty jest klucz. Przejdzie podziemnym korytarzem aż do domu Turguta i poprosi go o pomoc. Jeśli uda mu się tam niepostrzeżenie dotrzeć, Addai może zorganizuje jego ucieczkę. Nie przerażała go wizja spędzenia dwóch czy trzech miesięcy pod ziemią. Chciał przeżyć.
Skierował się na targowisko przy Porta Palazzo, żeby kupić coś do jedzenia, i spróbować zgubić się między straganami.
Tym, którzy go śledzą, trudniej będzie zakamuflować się na targu, a jeśli zacznie odróżniać ich twarze, łatwiej będzie ich zgubić, kiedy nadarzy się szansa ucieczki.
Przyszli po niego do domu. Bakkalbasi dał mu nóż. Stary wziął go bez wahania. Skoro trzeba zabić syna bratanka, woli zrobić to sam, niż pozwolić, by sprofanowali go obcy. Podwójny sygnał z telefonu komórkowego pasterza oznaczał, że nadeszła dla nich wiadomość: Mendibh jest na Porta Palazzo, na targu.
Bakkalbasi kazał kierowcy, by udał się na Porta Palazzo i zatrzymał samochód nieopodal miejsca, w którym widziano Mendibha. Potem objął starego i pożegnał się z nim. Modlił się, by ten podołał zadaniu.
Mendibh od razu zauważył wuja. Staruszek szedł w jego stronę sztywno jak robot. Jego udręczone spojrzenie zapaliło ostrzegawczą lampkę w głowie chłopaka. Wuj nie wyglądał teraz jak szanowany członek wspólnoty, w jego oczach widać było desperację. Co mu się stało?
Ich spojrzenia się skrzyżowały. Mendibh nie wiedział, co robić. Uciekać czy podejść jak gdyby nigdy nic? Może wuj poda mu jakąś kartkę lub szeptem przekaże wiadomość. Postanowił mu zaufać. Z całą pewnością w jego spojrzeniu jest tylko strach, staruszek nie czuje się pewnie w dużym mieście, może boi się Addaia i policji.
Otarli się o siebie i nagle Mendibh poczuł ból pod żebrem.
W tej samej chwili staruszek osunął się na ziemię tuż przy nim. W jego plecy wbity był nóż. Natychmiast zbiegli się ludzie, a Mendibh rzucił się do ucieczki.
Morderca stał w tłumie gapiów. Nie wywiązał się z zadania.
Zamiast zabić niemowę, zakłuł na śmierć jakiegoś starucha.
Tylko dlaczego tamten trzymał w ręku sztylet? Miał dość tej roboty, nigdy więcej nie podejmie się podobnego zadania.
Jego zleceniodawca nie powiedział mu całej prawdy, a nie sposób pracować, kiedy człowiek nie wie, z czym się mierzy.
Uważał umowę za zerwaną. Nie zwróci zaliczki, za bardzo narażał się przy tej robocie.
Wkrótce na miejsce zbrodni dotarł Valoni i jego ludzie.
Mendibh obserwował ich zza rogu, podobnie jak śledzących go Turków.
– Nie żyje? – zapytał Pietro.
Valoni starał się wyczuć puls na szyi starca. Ten otworzył oczy, stęknął, jakby chciał coś powiedzieć, i wydał ostatnie tchnienie.
– Marco, Marco! Co się stało? – dopytywała się przez radio zdenerwowana Minerva. – Na Boga, powiedzże coś!
– Ktoś usiłował zamordować niemowę, nie wiemy jeszcze kto, nikogo nie zauważyliśmy. Zabito staruszka, który tamtędy przechodził. Nie ma przy sobie dokumentów. O, jedzie karetka.
Co za cholerny bałagan!
– Uspokój się. Chcesz, żebyśmy przyjechały? – zapytała Sofia.
– Nie, to niepotrzebne, wracamy do centrali. A gdzie się podział ten niemowa, do cholery! – wykrzyknął Valoni.
– Zgubiliśmy go – powiedział głos w radiotelefonie.
Wymknął się, korzystając z zamieszania.
– Niedojdy! Przecież mówiłem, żebyście nie spuszczali go z oka!
– Spokojnie, Marco… – uspokajał szefa Giuseppe.
Minerva i Sofia usiłowały wyobrazić sobie scenę, jaka teraz rozgrywa się przy Porta Palazzo. Po tylu miesiącach pracy nad operacją pod kryptonimem „Koń trojański”, koń właśnie oddalił się galopem!
Mendibh z trudem oddychał. Był ranny, starzec zdążył dźgnąć go nożem. Najpierw tylko trochę piekło, teraz jednak ból stał się nie do zniesienia. Najgorsze, że Mendibh zostawiał za sobą strużkę krwi. Zatrzymał się i poszukał zacienionej bramy, musi chwilę odpocząć. Wydawało mu się, że zdołał zgubić policjantów, chociaż nie był do końca pewny. Jego jedyną szansą jest dotarcie na cmentarz. Musi zaczekać, aż zapadnie noc. Tylko gdzie?
***
Anę zaciekawił widok ludzi biegnących w stronę Porta Palazzo. Właśnie dopijała kawę w jednym z kawiarnianych ogródków. Krzyczano: „Morderca, łapać mordercę!”. Zwróciła uwagę na młodego mężczyznę, on również biegł, ale z wyraźnym trudem. Nagle zniknął w jakiejś bramie. Wiedziona ciekawością, postanowiła zobaczyć, co się stało. Nikt nie potrafił udzielić jej wyczerpujących wyjaśnień, wszyscy powtarzali tylko: „Morderca, morderca”.
Читать дальше