– Nasi są wszędzie, jak zwykle – stwierdził z dumą ojciec Yves.
Trzej mężczyźni skierowali się do drzwi. Ana schowała się za szafą. Bała się. Wiedziała już, że ojciec Yves nie jest zwykłym księdzem. Pytanie tylko, czy jest templariuszem, czy należy do jakiejś innej organizacji? A ci mężczyźni? Głosy wskazywały, że to młodzi ludzie.
O mało nie zemdlała, kiedy zobaczyła, że wychodzą. Nie zauważyli jej. Szybko przemierzyli przedpokój. Czekała, wstrzymując oddech, a potem, przywierając do ściany, jak to widziała na filmach, poszła za nimi.
Przeszli niskimi drzwiami do pomieszczeń kościelnego.
Ojciec Yves zapukał. Nie było odpowiedzi. Jeden z młodych księży wyjął z kieszeni scyzoryk i podważył zamek.
Ana poczuła, że serce wali jej głucho. Co za scena. Nie wierzyła własnym oczom. Ostrożnie przesunęła się w stronę drzwi mieszkania kościelnego. Nie słyszała rozmowy, pomyślała, że wszyscy przeszli w głąb domu. Postanowiła wejść do środka. Modliła się, by nikt jej nie zobaczył, i na wszelki wypadek zaczęła obmyślać wymówki, gdyby ktoś odkrył jej obecność.
Mendibh usłyszał hałas. Ocknął się jakiś czas temu. Bolała go rana, krew zaschła w potężny strup na brudnej koszuli. Nie wiedział, czy zdoła wstać i utrzymać się na nogach, musiał jednak spróbować.
Rozmyślał nad dziwną śmiercią wuja. Czy to Addai kazał zabić jego krewnego, bo wiedział, że chce mu pomóc?
Nikomu nie można ufać, a już najmniej Addaiowi. Pasterz był mężem świętym, ale twardym, zdolnym do wszystkiego, byle tylko ratować wspólnotę, on zaś, Mendibh, niechcący mógł narazić wszystkich na niebezpieczeństwo. Chciał tego uniknąć, starał się tego uniknąć, odkąd odzyskał wolność, Addai jednak wiedział o rzeczach, z których on nie zdawał sobie sprawy, i było bardzo prawdopodobne, że postanowił go zabić.
Otworzyły się drzwi do zsypu. Kobieta w średnim wieku, z czarnym workiem w ręku, dostrzegła skuloną postać i krzyknęła. Mendibh podniósł się nadludzkim wysiłkiem, przyskoczył i zasłonił jej usta dłonią.
Nie mógł jej uspokoić słowami, nie miał przecież języka, kobieta albo sama się opamięta i zamilknie, albo będzie zmuszony pobić ją do nieprzytomności. Nigdy wcześniej nie podniósł ręki na kobietę, niech Bóg broni, teraz jednak chodzi o jego życie.
Po raz pierwszy, odkąd usunięto mu język, poczuł żal, że nie może mówić. Popchnął kobietę na ścianę. Drżała. Żeby tylko znów nie zaczęła krzyczeć. Postanowił obezwładnić ją ciosem w kark. Osunęła się na posadzkę. Oddychała, choć z trudem. Otworzył jej torebkę i znalazł to, czego szukał: długopis i notes, z którego wyrwał kartkę. Napisał coś szybko.
Kiedy zaczęła dochodzić do siebie, Mendibh zasłonił jej usta i wręczył papier.
„Jeśli zrobisz to, co każę, nic ci nie grozi, ale jeśli zechcesz uciekać, albo krzyczeć, nie masz co liczyć na ratunek. Masz samochód?”.
Kobieta przeczytała i skinęła głową. Mendibh zdjął rękę z jej ust, choć nadal trzymał ją z całej siły, by nie zaczęła uciekać.
***
– Marco, słyszysz mnie?
– Słyszę.
– Gdzie jesteś?
– W pobliżu katedry.
– Mam wiadomości od lekarza sądowego. Ten starzec, którego zabili, również nie miał języka ani linii papilarnych. Z oględzin wynika, że język stracił parę tygodni temu, opuszki palców wypalili mu mniej więcej w tym samym czasie. Nie miał nic, po czym można by go zidentyfikować, zupełnie nic. Byłbym zapomniał – był bezzębny, ani siekaczy, ani zębów trzonowych, jama ustna pusta jak studnia.
– A niech to!
– Lekarz jeszcze nie skończył sekcji, ale zadzwonił do nas specjalnie, żeby nas powiadomić o kolejnym denacie bez języka.
– Cholera jasna!
– Marco, może powiedziałbyś coś konstruktywnego?
– Przykro mi, Sofio, przepraszam. Wiem, że niemowa, to znaczy nasz niemowa, jest gdzieś w pobliżu. Ktoś chce go zabić albo porwać, albo osłaniać, tego nie wiem. Nasze dwa ptaszki, których udało nam się ponownie namierzyć, znów zdołały odfrunąć, ale na pewno kręci się ich tu więcej. Największy błąd, jaki popełniliśmy, to ten, że odsłoniliśmy się na rynku, kiedy zamordowali staruszka. Jeśli jest więcej takich ptaszków, rozpoznają nas z daleka, my zaś nie wiemy, kim oni są. A nasz podopieczny przepadł jak kamień w wodę.
– Pozwól nam przyjechać. Nie widzieli mnie i Minervy, więc nas nie namierzą, możemy was odciążyć.
– Nie, to zbyt niebezpieczne. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś wam się stało. Zostańcie na miejscu.
Jakiś głos przerwał rozmowę. Pietro.
– Uwaga, Marco! Mendibh jest na skraju placu. Idzie z jakąś kobietą. Obejmują się! Zatrzymać ich?
– Po co? Co chcesz z nim zrobić? Nie spuszczajcie z niego oka, już jadę. Skoro my go wypatrzyliśmy, tamci również. Tylko żadnej fuszerki. Jeśli znów ucieknie, pourywam wam jaja!
***
Kobieta poprowadziła Mendibha do swojego samochodu, małego auta popularnej marki, otworzyła drzwi i zanim zdążyła się odwrócić, została wepchnięta na siedzenie pasażera. Mendibh zajął miejsce za kierownicą.
Oddychał z trudem, udało mu się jednak uruchomić samochód i włączyć do popołudniowego ruchu.
Ludzie Valloniego trzymali się tuż za nim. Podobnie członkowie wspólnoty. Wszystkich razem nie spuszczała z oka milcząca armia.
Niemowa kluczył po mieście. Musiał jakoś pozbyć się kobiety, wiedział jednak, że ta natychmiast pójdzie na policję.
Tak czy inaczej, nie może zabrać jej ze sobą na cmentarz. Jeśli zostawi samochód w pobliżu cmentarnej bramy, karabinierzy bez trudu go odnajdą. Nie mógł jednak chodzić, słabł, stracił dużo krwi. Modlił się, żeby dozorca był w swoim kantorku.
Mógłby zająć się samochodem. Ten dobry człowiek, jest członkiem wspólnoty i na pewno mi pomoże, myślał Mendibh.
Tak, pomoże, chyba że Addai kazał mnie zamordować.
Podjął decyzję: pojedzie na cmentarz. Kiedy znaleźli się blisko, ale nie dość blisko, by zakładniczka domyśliła się, dokąd się uda, zatrzymał samochód.
Sięgnął po torebkę kobiety, wyjął długopis i kawałek papieru i napisał:
„Wypuszczę cię. Jeśli pójdziesz na policję, będzie cię to słono kosztować. Nieważne, że na jakiś czas przydzielą ci ochronę, nadejdzie taki dzień, kiedy to się skończy, wówczas ja się pojawię. Odejdź i nikomu nic nie mów. W przeciwnym razie po ciebie wrócę”.
– Przysięgam, że nic nie powiem, błagam tylko, wypuść mnie… – wyszeptała przerażona kobieta.
Mendibh wziął kartkę, podarł ją na drobne kawałeczki i wyrzucił przez okno. Potem wysiadł z samochodu i wyprostował się, choć sprawiało mu to wielki ból. Bał się, że zemdleje, zanim dotrze do wiadomego miejsca na cmentarzu. Podszedł do ściany i opierając się o nią, zaczął iść, nasłuchując warczenia oddalającego się auta.
Szedł tak przez dobrą chwilę, przysiadając, kiedy ból go obezwładniał, i modląc się do Boga o ocalenie. Chciał żyć, nie zamierzał oddawać życia ani za wspólnotę, ani za nikogo innego. Złożył już dość ofiar: język i dwa lata spędzone w więzieniu.
Valoni zauważył zataczającego się Mendibha. Było oczywiste, że Turek jest ranny i ledwo trzyma się na nogach.
Komisarz kazał swoim ludziom nie spuszczać go z oka, zachowując jednak bezpieczny dystans. Znów wypatrzyli wśród przechodniów mężczyzn, którzy również podążali za niemową.
– Uwaga, najwyższy stan gotowości, musimy ich wszystkich zatrzymać. Gdyby tamci postanowili jednak nie iść dalej za niemową, wiecie, co robić. Rozdzielimy się, jedni pójdą za nimi, pozostali za więźniem.
Читать дальше