Ludzie Bakkalbasiego porozumiewali się przyciszonymi głosami, idąc za Mendibhem w rozsądnej odległości.
– Idzie w stronę cmentarza, jestem pewny, że chce dotrzeć do wejścia do podziemia. Jak tylko zejdziemy z widoku, strzelam – uprzedził jeden z nich.
– Cicho bądź, mam wrażenie, że ktoś nas śledzi. Karabinierzy nie są głupi. Może lepiej pozwolić mu wejść do grobowca i pójść za nim. Jeśli dojdzie do strzelaniny, zatrzymają nas wszystkich – zauważył inny.
Zapadał zmierzch. Mendibh przyśpieszył kroku, chciał wejść na cmentarz, zanim strażnik zamknie bramę. Nie byłby w stanie przeskoczyć przez mur. Przyśpieszył kroku, nie zważając na ból, musiał się jednak zatrzymać. Rana krwawiła. Przycisnął do rany apaszkę, którą ściągnął z szyi kobiety.
Przy cmentarnej bramie stał stróż. Rozglądał się, jakby na kogoś czekał wyraźnie spięty, może nawet przestraszony.
Kiedy zobaczył Mendibha, zaczął zamykać kratę, jednak Mendibh najwyższym wysiłkiem dotarł do bramy i zdołał przecisnąć się między jej skrzydłami. Odpychając strażnika, skierował się do kwatery numer sto siedemnaście.
***
Głos Valoniego dotarł do wszystkich karabinierów biorących udział w operacji.
– Wszedł na cmentarz, zdaje się, że stróż nie chciał go wpuścić, ale niemowa go odepchnął. Chcę was tu mieć. A co u naszych ptaszków?
– Za chwilę znajdą się w twoim polu widzenia. Kierują się na cmentarz.
Ku zaskoczeniu Valoniego i jego ludzi, tamci mieli klucz do bramy, jeden z nich zręcznie przekręcił go w zamku.
– Nieźle, mają swoje klucze! – wyrwało się jakiemuś karabinierowi.
– Co robimy? – zapytał Pietro.
– Przeskoczymy przez mur, chyba że uda się otworzyć wytrychem – zdecydował Valoni.
Kiedy dotarli do bramy, jeden z karabinierów próbował sforsować zamek wytrychem. Speszony ponaglającym spojrzeniem komisarza, biedził się dłużej niż zwykle, w końcu jednak otworzył.
– Giuseppe, poszukaj stróża. Nie widzieliśmy, by wychodził, musi gdzieś tu być. Albo dobrze się ukrył, albo… Nie wiem, poszukaj go.
– A co potem?
– Najpierw powiesz mi, czego się od niego dowiedziałeś, potem zadecydujemy. Niech pójdzie z tobą karabinier, możesz potrzebować ochrony.
– Tak jest.
– Ty, Pietro, idziesz ze mną. Widzicie ich? – zapytał Valoni karabinierów przez radiotelefon.
– Zdaje mi się, że kierują się do grobowca z marmurowym aniołem przy wejściu – padła odpowiedź.
– Dobrze, wytłumacz nam, gdzie to jest, zaraz tam będziemy.
***
Ana Jimenez weszła do mieszkania Turguta, ale nikogo w nim nie było. Zupełnie jakby ojciec Yves i jego towarzysze wyparowali. Przyczaiła się, nasłuchując, ale w mieszkaniu panowała cisza.
Zaczęła się rozglądać, nie zobaczyła jednak niczego podejrzanego. Niepewnie popchnęła drzwi do pokoju. Tam również nikogo nie było, choć zdawało jej się, że łóżko jest przesunięte.
Podeszła na palcach i popchnęła je. Nic. Wróciła do dużego pokoju, pomyszkowała w kuchni, zajrzała nawet do łazienki.
Nikogo nie znalazła. Była jednak przekonana, że muszą tu być, bo na pewno nie wyszli drzwiami.
Jeszcze raz obeszła mieszkanie. W kuchni znajdowała się szafa wnękowa. Spiżarnia. Ana postukała w ścianę, nie usłyszała jednak głuchego pogłosu pustki, za szafą był lity mur.
Potem przyjrzała się podłodze z desek, uklękła i zaczęła szukać jakiegoś otworu, bo zaświtało jej w głowie, że muszą istnieć ukryte drzwi, które prowadzą do jakiegoś pomieszczenia.
Postukała w podłogę. Wyglądało na to, że pod spodem jest pusta przestrzeń. Zaczęła szukać czegoś, czym mogłaby podważyć deski. Posługując się nożem i młotkiem, zdołała je obluzować, a potem wyjąć, jedna po drugiej, aż odsłonił się przed nią spodziewany widok: schody prowadzące gdzieś w ciemność.
Jeśli mężczyźni wyszli z domu, to tylko tędy. Postanowiła poszukać latarki lub zapałek i pójść ich śladem. Minęło kilka chwil, zanim znalazła małą latarkę. Nie dawała zbyt wiele światła, ale niczego lepszego nie było. Ana wrzuciła do torebki duże pudełko zapałek zgarnięte z kuchenki. Szukała czegoś, co jeszcze może jej się przydać; zabrała dwie czyste ściereczki, świeczkę i oddając się w opiekę świętej Gemmy, patronki rzeczy niemożliwych, bo tylko dzięki jej pomocy udało jej się skończyć studia, zaczęła schodzić po stromych schodach, prowadzących Bóg jeden wie dokąd.
***
Mendibh po omacku posuwał się podziemnym korytarzem.
Pamiętał każdą piędź tego wilgotnego przejścia. Stróż usiłował przeszkodzić mu w dotarciu do grobowca, ale kiedy Mendibh chwycił kij, gotów użyć go w razie potrzeby, staruch rzucił się do ucieczki. Mendibh namacał klucz pod donicą z kwiatami i przekręcił go w zamku. Gdy wszedł do kaplicy, zobaczył za sarkofagiem szparę odsłaniającą schody wiodące do podziemia, a stamtąd aż do samej katedry.
Brak tlenu i zapach stęchlizny wywoływały zawroty głowy, wiedział jednak, że jego jedyną szansą na przeżycie jest dotarcie do domu Turguta, przezwyciężając więc ból i osłabienie, szedł przed siebie.
Płomień zapalniczki nie wystarczał, by oświetlić drogę.
Mendibh bał się, że zabłądzi.
Ludzie Bakkalbasiego weszli na cmentarz parę minut po nim. Pewnym krokiem skierowali się do grobowca z aniołem.
Mieli klucz. Po paru sekundach podążali za Mendibhem.
– Weszli tędy – stwierdził jeden z karabinierów.
Valoni przyglądał się rzeźbie anioła, wielkości dorosłej kobiety, który trzymając miecz, zdawał się bronić wstępu do grobowca.
– Co teraz? – zapytał Pietro.
– To chyba jasne. Wchodzimy i ich szukamy.
Musieli ponownie skorzystać z fachowej pomocy eksperta od wytrychów. Ten zamek okazał się bardziej skomplikowany niż poprzedni. Gdy policjant próbował go otworzyć, komisarz i jego ludzie spacerowali niecierpliwie w tę i z powrotem, paląc papierosa za papierosem. Nawet nie przyszło im do głowy, że ktoś ich obserwuje.
***
Turgut wraz z Ismetem przechadzali się nerwowo po podziemnym lochu. Towarzyszyli im trzej mężczyźni z Urfy. Parę godzin temu zdołali się wymknąć karabinierom. Pozostali ludzie Bakkalbasiego mieli nadejść lada chwila. Pasterz ostrzegł ich, że mogą się spodziewać przybycia Mendibha, najlepiej więc, jeśli się uspokoją i zaczekają na pozostałych braci.
Potem… sami wiedzą, co robić.
Turgut trząsł się jak osika. Siostrzeniec poklepał go po plecach, starając się dodać mu otuchy.
– Spokojnie, nic się nie dzieje, wiemy, co robić.
– Mam przeczucie, że wydarzy się jakieś nieszczęście.
– Nie kuś złego. Wszystko pójdzie tak, jak zaplanowaliśmy.
– Nie, czuję, że coś się stanie.
– Uspokój się, proszę.
Ani Turgut, ani Ismet nie usłyszeli cichych kroków trzech księży, którzy, kryjąc się w cieniu, obserwowali ich od jakiegoś czasu. Ojciec Yves, ojciec David i Joseph bardziej przypominali komandosów niż kapłanów.
Kiedy Mendibh wpadł do lochu, zdążył zobaczyć Turguta i stracił przytomność. Ismet ukląkł przy nim, by sprawdzić puls.
– Boże… Jak on krwawi! Ma ranę pod płucem, ale chyba samo płuco nie jest uszkodzone, bo już dawno by umarł. Podaj mi wodę, i coś do przemycia rany.
Stary Turgut podszedł i drżącą ręką podał bratankowi butelkę z wodą i ręcznik. Ismet rozerwał koszulę Mendibha i ostrożnie przemył ranę.
– Zdawało mi się, czy widziałem tu apteczkę?
Читать дальше