– Prawie nic nie wiem – zaprotestowała.
– Nie żartuj.
– Nic, biorąc pod uwagę to, co trzeba wiedzieć, żeby zrobić książkę od początku do końca. Ja umiem tylko naprawiać. To taka różnica jak… jak między sklejeniem rozbitej wazy z epoki Ming a zrobieniem jej od podstaw z glinki i glazury.
– Aha. A skoro już tak szczerze rozmawiamy, dlaczego mi nie powiesz, co zamierzasz zrobić z tym Churchillem, kiedy go odrestaurujesz?
– Co? Przecież go nie restauruję. Zamierzam go porozcinać.
Na jej policzkach wykwitły rumieńce, oczy miała rozbiegane – typowa reakcja dziewczyny przyłapanej na kłamstwie.
– Nie – zaprzeczył stanowczo. Gdybyś zamierzała pociąć te książki, wysłałabyś je pocztą lotniczą do Andover, żeby tam wysuszyli je próżniowo. Bez zbędnego kłopotu. Odesłaliby ci suche, czyściutkie i przycięte jak trzeba. Zaskoczyłem cię? Nie można mnie nazwać specem od książek, ale nie jestem też głupi. No więc co zamierzasz zrobić z tymi odrestaurowanymi książkami?
– Sprzedać je – powiedziała, patrząc na przemoczone foliały.
– Jako odrestaurowane?
– Nie. Wszyscy wiedzą, że mamy wyjątkowo doskonały komplet. Istnieją klienci, którym zależy na dyskrecji. Mają trefne pieniądze i chcieliby je ulokować w różnych kolekcjach. Glaser robi to cały czas. Widzisz, on chce to zgłosić do towarzystwa ubezpieczeniowego jako poniesioną stratę i pokazać im faktury na uratowane ryciny. Będą opiewały na jakieś dwa i pół tysiąca, a towarzystwo ubezpieczeniowe wypłaci mu różnicę pomiędzy tą kwotą a tym, co zapłacił za komplet, czyli około dwudziestu tysięcy dolarów.
– Czyli mniej więcej tyle, ile spodziewasz się zgarnąć do swojej kieszeni, kiedy sprzedasz je jakiemuś podejrzanemu typkowi. Jak się na to mówi? Na literę „k”.
– To nie jest… To nie jest żadna kradzież. Kazał mi porozcinać te książki. Dla niego ten komplet już nie istnieje. Odzyska pieniądze dzięki towarzystwu ubezpieczeniowemu, a ja zarobię dzięki własnym umiejętnościom. Czym to się różni od robienia mebli z palet, które i tak są wyrzucane?
– Hm, różni się, ale może przemawia przeze mnie wychowanek jezuickiego liceum. Wiesz, jesteś naprawdę ciekawą osobą. To, co pokrętne, jest zawsze interesujące. W jaki sposób zamierzasz sporządzić faktury na ryciny, skoro w rzeczywistości nie zniszczysz tych książek?
– Sidney nigdy nie zawraca sobie głowy zniszczonymi książkami. To go przygnębia. Nazywa je padliną dla sępów.
– Nie odpowiadasz na moje pytanie. Ale domyślam się, że zamierzasz to sprzedać za dwadzieścia dwa kawałki, odpalić parę Sidneyowi, umożliwić mu odebranie ubezpieczenia i sfałszować księgowość za pomocą podrabianych faktur. Wyrolujesz jednocześnie towarzystwo ubezpieczeniowe, Glasera, swojego tajemniczego klienta i urząd skarbowy. Niezły plan.
– Chcesz mnie wsypać!
Crosetti słyszał o „płonącym wzroku”, ale nigdy nie widział czegoś takiego, chyba że w kinie. W jej oczach migotały błękitne iskierki.
– Nie odpowiedział z uśmiechem. To by było nudne. No więc… jak naprawisz te zniszczone okładki?
Dostrzegł ulgę na jej twarzy, kiedy przeszli od kwestii moralnych do zupełnie neutralnych spraw technicznych.
– Myślę, że uda mi się uratować skórzaną oprawę pierwszego tomu. Popękały tekturowe okładki i grzbiet, ale po zdjęciu skóry mogę je wymienić.
Mówiąc to, wyjęła z puszki coś w rodzaju cienkiej łopatki i zaczęła oddzielać papier marmoryzowany, którym skóra była przyklejona do okładki. Robiła to bardzo ostrożnie i Crosetti z przyjemnością obserwował jej drobne, zręczne dłonie aż do chwili, gdy zadzwonił nastawiony wcześniej kuchenny minutnik i musiała przerwać, żeby wymienić ręczniki pomiędzy schnącymi kartkami. Kiedy skończyła, zobaczył, że skóra z okładki jest zdjęta. Pod spodem, pomiędzy skórą a warstwami spękanej tektury, ukazało się kilka wilgotnych arkusików, pokrytych gęsto równym odręcznym pismem. Odłożyła je na bok i podniosła skórę, żeby obejrzeć ją dokładnie pod światło.
– Co to za papiery? – zapytał, próbując rozdzielić sklejone kartki, pokryte po obu stronach zrudziałym drobnym pismem.
– To po prostu wyściółka. Używali makulatury, żeby okładki były miękkie i żeby zapobiec ścieraniu skóry od wewnątrz przez tekturowe wkładki.
– W jakim to języku?
– Pewnie po angielsku. Stare, niepotrzebne papiery, takich wtedy używano.
– To nie wygląda na angielski. Po angielsku umiem czytać. Chyba że facet naprawdę okropnie bazgrał.
Wzięła od niego ostrożnie kartkę i rzuciła na nią okiem.
– Dziwne. Wygląda na pismo z czasów Jakuba I.
– Słucham?
– Nie jestem paleografem, ale moim zdaniem nie jest to pismo współczesne publikacji książki. Pochodzi chyba z okresu znacznie wcześniejszego niż rok tysiąc siedemset trzydziesty drugi. Zastanawiające.
– Myślisz, że ktoś ukrył w oprawie stary manuskrypt?
– Oczywiście, że nie. Introligatorzy używali jako wyściółki makulatury, różnych szpargałów. Spodziewałabym się raczej ówczesnych brudnopisów albo starych ulotek niż antykwarycznego manuskryptu.
– Dlaczego więc włożyli go pod oprawę? Przecież taki stary manuskrypt musi być cenny sam w sobie, prawda?
– Niekoniecznie. Nikt się wtedy nie przejmował starymi papierzyskami, tak
było jeszcze przez długi czas. Rękopisy wykorzystywano w drukarniach, przerabiano na pulpę, używano ich jako podpałki albo wykładano nimi blachy do pieczenia ciasta. Tylko garstka antykwariuszy miała świadomość, że przechowywanie takich artefaktów z przeszłości jest ważne, lecz większość ludzi uważała ich za stukniętych. To dlatego praktycznie jedynymi manuskryptami, jakie przetrwały z dawnych czasów, są zapisy prawne albo dokumenty finansowe. Teksty literackie nie miały żadnej wartości.
– Więc teraz może być wartościowy. To znaczy ten dokument.
– Nie wiem. Zależy, co to jest. I oczywiście, kto to pisał. Podniosła rękopis do światła.
– Ach, już wiem. To kopia drukarska. Są tu poprawki naniesione ołowianym sztyftem. Pewnie powstała z tego książka, prawdopodobnie wydrukowana później przez tego, kto współpracował z Johnem Walthoe przy edycji dzieł Churchilla. Zdjęła przyciski z pierwszego tomu, otworzyła go i przyjrzała się znakowi drukarni. Peter Deane. Możemy już chyba zmienić ręczniki.
– Nie jesteś ciekawa, co to za rękopis? – zapytał, kiedy to zrobili. – A jeśli reszta wyściółki to ta sama, kompletna książka? I jeśli autor jest kimś sławnym, jak na przykład Donne, Milton czy Defoe? Taki rękopis byłby wart fortunę, nie sądzisz?
– To najpewniej rozważania jakiegoś duchownego. Komentarze do Pisma.
– Tego nie wiemy. Dlaczego nie zdejmiesz innych okładek i nie sprawdzisz?
– Bo to tylko dodatkowa robota. Musiałabym je potem założyć z powrotem. A nie mam zbyt wiele czasu.
– Wręcz przeciwnie – zaprotestował. – Książki schną. No chodź, potraktuj to jako przysługę dla mnie. Ja tobie jedną wyświadczyłem.
Rzuciła mu znaczące spojrzenie, dając do zrozumienia, że dostrzega manipulację.
– Jeśli cię to uszczęśliwi… Sięgnęła po szpatułkę.
Godzinę później Crosetti z przyjemnością oglądał coś, co wyglądało jak pranie rozwieszone na sznurach przeciągniętych między kolumnami podtrzymującymi strop loftu. Były to mokre kartki, które służyły jako wyściółka w sześciu foliałach, po cztery z każdej strony okładki, czyli razem czterdzieści osiem kartek.
Odkrycie manuskryptu, który przez ponad dwa i pół wieku nie widział światła dziennego, nie niepokoiło go jednak tak jak to, co w jego głębokim przekonaniu było współudziałem w oszustwie.
Читать дальше