miesiąc po otrzymaniu dyplomu. Lubił swoją pracę, godziny były stałe, płaca przyzwoita i choć Glaser miał głowę zaprzątniętą wyłącznie starymi książkami, zdawał sobie sprawę, że znalazł w młodym człowieku cennego pracownika, i pozwalał mu prowadzić służbową korespondencję e-mailową oraz zajmować się, niemal bez nadzoru, wszystkim, co wymagało zastosowania elektroniki.
Jego stanowisko pracy mieściło się w maleńkiej wnęce, której ściany tworzyły półki, oszklone gabloty i skrzynki pełne książek. Tu uaktualniał katalog na podstawie list wypisywanych przez pana Glasera wiecznym piórem, piękną kaligrafią minionej epoki. Uzupełniał też na bieżąco inwentarz i docierał do różnych systemów, które ułatwiały składanie zamówień u bibliofilów z całego świata, a potem drukował wykazy, aby mógł je przejrzeć właściciel księgarni. Poza tym do jego obowiązków należało rozpakowywanie i wysyłanie pojedynczych tomów oraz wszelkie inne prace pomocnicze związane z księgarskim fachem. Rzadko zapuszczał się na górę, do salonu sprzedaży, gdzie kulturalni, elegancko ubrani ludzie brali do rąk stare foliały z taką czułością i troską, jakby to były niemowlęta.
Jedyną nieprzyjemną stroną tej pracy był zapach, na który składała się woń starych książek, myszy, wykładanej systematycznie trutki na gryzonie, kanalizacji, rozgrzanej farby i przede wszystkim swoistej basowej nuty olfaktorycznej, czyli swądu przypalonej frytury. Ten ostatni zapach pochodził z sąsiedztwa, z typowego dla tej części miasta baru o nazwie „Egejski”, w którym serwowano drożdżówki, tosty, jajka i cienką kawę rano oraz sandwicze, wszelkie smażeniny i gazowane napoje przez parę godzin przed południem i po południu. Minęła właśnie dwunasta, był piękny lipcowy dzień i Crosetti zastanawiał się, czy dać sobie spokój z udoskonalaniem strony antykwariatu w Internecie i zrobić przerwę na lunch, czy tylko zadzwonić, żeby posłaniec przyniósł mu kanapkę.
Mógł sobie darować lunch. Często myślał o tym, że prawdopodobnie płucami wchłania wystarczającą ilość kalorii, pochodzących głównie z tłuszczu. Nie lubił się gimnastykować i odpowiadała mu kuchnia matki, o czym zaświadczał wałek w talii. Crosetti wolałby też, aby twarz, którą ogląda w lustrze przy goleniu, była mniej pulchna. Nieraz rozważał, czy nie poprosić sprzedawczyni z góry, żeby z nim
wyszła, zakładał bowiem, że Carolyn Rolly odżywia się substancjami bardziej treściwymi niż zapachy wydzielane przez stare książki. Wiedział, że od czasu do czasu jadała z Glaserem; zamykali wtedy księgarnię i wychodzili, zostawiając ślęczącego nad klawiaturą Crosettiego na dole. Ulegał przelotnie tej fantazji, potem się z niej otrząsnął. Rolly była bez reszty oddana książkom, a on w gruncie rzeczy nie, choć dowiedział się sporo o księgarskim biznesie (o cenach, stanie woluminów i tak dalej), ograniczając się do swojej komputerowej działki. Rolly, wysoka, ale troszkę solidniej zbudowana, niż nakazywały aktualne trendy w modzie, nie była pięknością według standardów wyznaczanych przez magazyny i filmy erotyczne. Crosetti czytał gdzieś o kobietach, które wyglądają lepiej bez ubrania niż w ubraniu, i pomyślał, że Rolly do nich należy. Ubrana, z pewnością niczym się nie wyróżniała, a ubierała się na czarno, jak wszyscy w księgarni.
Było w niej jednak coś, co przyciągało oko: lśniące, gładko zaczesane czarne włosy do ramion, odsłaniające twarz i spięte srebrną klamrą. Ostry nos wydawał się zawierać więcej elementów kostnych niż przeciętny, co sprawiało, że był jakby leciutko pokarbowany. Usta miała niemodnie cienkie i blade, a kiedy mówiła, można było dostrzec, że jej zęby, a zwłaszcza wyjątkowo długie siekacze, są dość niezwykłe i nawet odrobinę groźne. Oczy miała aż groteskowo niebieskie, niczym (co za banał!) letnie niebo, z nienaturalnie, jak mu się wydawało, maleńkimi źrenicami. Crosetti nie był molem książkowym, ale jednak czytał, gustując szczególnie w powieściach z gatunku fantasy i science fiction, i czasem lubił sobie wyobrażać, że panna Rolly jest wampirzycą co wyjaśniałoby jej czarny strój, wygląd zewnętrzny, no i te zęby choć działającą w blasku dnia.
Przypuśćmy, że zaprosiłby ją na lunch i o to zagadnął. Byłby to nawet dobry pretekst do rozmowy; Crosetti nie wyobrażał sobie, o czym innym mogliby rozmawiać. Pracowała już w księgarni, kiedy on zaczynał, i w ciągu kilku lat zamienili jedynie parę zdawkowych uwag. Przyjeżdżała do pracy na rowerze, co sugerowało, że mieszka gdzieś blisko. Czyli na Murray Hill. A to oznaczało, że ma pieniądze, bo człowiek nie mógłby sobie pozwolić na mieszkanie w tej dzielnicy, żyjąc z pensji wypłacanej przez Glasera. Z doświadczeń Crosettiego wynikało, że młode, atrakcyjne i zamożne kobiety z Manhattanu nie wzdychały bynajmniej do tęgawych
młodych Włochów, którzy mieszkali z mamusiami w Queens. Choć Rolly mogła być wyjątkiem, nigdy nie wiadomo…
Pogrążając się w tych przyjemnych rozmyślaniach, Crosetti pracował jednocześnie nad szczególnie trudnym hipertekstowym językiem znaczników. Myślał o oczach Carolyn Rolly, o jej elektryzujących spojrzeniach, które sprawiały, że pragnął częstszego niż zwykle kontaktu wzrokowego. Był tak bardzo pochłonięty myślami o tych oczach i jednocześnie pracą z komputerem, że upłynęła dłuższa chwila, nim sobie uświadomił, że kuchenne zapachy stały się niezwykle intensywne i nie były już tylko zwykłym swądem, lecz zamieniły się w dym. Wstał i pokasłując, udał się w głąb piwnicy, aż do ścianki, która oddzielała księgarnię od restauracji. Dym robił się tu gęstszy, widać wręcz było czarne smużki wypełzające ze szczelin w starym ceglanym murze. Dotknął ściany. Poczuł, że jest rozpalona.
Pognał z łoskotem po drewnianych schodach do opustoszałego antykwariatu; na drzwiach wisiał papierowy zegar z zaznaczoną godziną końca przerwy, co potwierdzało, że Glaser wyszedł ze swą protegowaną do baru. Crosetti wybiegł na ulicę i zobaczył tłumek przy wejściu do baru „Egejskiego”, z którego buchały kłęby tłustego, szarego dymu. Zapytał jednego z gapiów, co się dzieje. Coś jakby pożar, wyjaśnił tamten, podobno w kuchni. Rozległo się wycie syren. Podjechał samochód policyjny i po pewnym czasie zbiegowisko się rozproszyło. Crosetti rzucił się z powrotem do księgarni i zbiegł na dół, krztusząc się i dławiąc w gęstym dymie. Mdliła go woń starego tłuszczu. Wyciągnął płytę z zapasowym plikiem i pobiegł na górę, prosto do zamkniętej na klucz gabloty, w której trzymano najcenniejsze egzemplarze książek. Klucz miał oczywiście Glaser; po chwili wahania Crosetti rozbił szybę kopniakiem. Najpierw chwycił trzytomową Historie plemion indiańskich Ameryki Północnej McKenneya i Halla, chlubę antykwariatu. Wyjął z gabloty, rzucił na stół. Następnie pierwsze, trzytomowe wydanie Dumy i uprzedzenia, a potem Źdźbła trawy, też pierwsze wydanie. Niewielki stos książek wart ćwierć miliona. Schwycił je, skoczył ku wyjściu, zatrzymał na chwilę i z ust wyrwało mu się pełne rozpaczy przekleństwo, bo przypomniał sobie, że na dole pozostał nowy nabytek, Podróże Johna Churchilla. Był w straszliwej rozterce ratować to, co trzyma w dłoniach, czy zbiec do piwnicy po Podróże ? .
Należało zbiec na dół. Odłożył książki z powrotem na stół, ale w chwili gdy stanął na szczycie schodów, jakaś ciężka łapa schwyciła go za połę marynarki i groźny głos zapytał, gdzie, kurwa, lezie. Za nim stał wielki strażak w masce, który zapewne nie był miłośnikiem książek, lecz mimo to pozwolił Crosettiemu wybiec z trzema cennymi tytułami wyjętymi z gabloty. Młodzieniec przystanął na chodniku za liną, którą rozciągnęła policja, i dyszał ciężko, przyciskając książki do piersi, kiedy zjawili się Glaser i Rolly. Glaser odebrał od niego to, co zostało uratowane, i zapytał:
Читать дальше