Był lekko zszokowany tym, jak bezczelnie nakłonił ją do zdjęcia okładek, żeby wydobyć ten rękopis, i teraz bardzo pragnął, by te papiery okazały się cenne pod względem literackim albo historycznym. Z wielką niecierpliwością czekał, aż kartki wyschną na tyle, żeby mógł je wziąć do ręki.
Tymczasem należało co godzinę zmieniać ręczniki. Kiedy po kilku próbach Rolly przekonała się, że Crosetti radzi sobie całkiem dobrze, z wyraźną ulgą pozwoliła mu to robić bez nadzoru. Najważniejsze było to, żeby nie przyśpieszać procesu, wsuwając między kartki zbyt wielu ręczników, i nie wkładać ich gęściej niż co dziesięć stron. Gdyby nie przestrzegali tych zasad, wyjaśniła mu, książka by spęczniała i puściłoby szycie. Około szóstej Crosetti oznajmił, że jest głodny, i dowiedział się, że jedyne, na co może tu liczyć, to makaron i paczkowane dania na wynos o różnych terminach przydatności do spożycia. Zrozumiał teraz, dlaczego Carolyn tak często chodzi na lunch z Glaserem. Wybiegł z domu i przemierzywszy odważnie kilka zakazanych ulic Red Hook, wrócił z dwiema butelkami czerwonego mondavi i dużą pizzą.
– Kupiłeś wino – zauważyła, kiedy położył torbę na stole. – Ja nigdy go nie kupuję.
– Ale pijasz je?
– O tak! To bardzo miłe z twojej strony. Dziękuję. – Znów wilczy uśmieszek, numer dwa.
Ponieważ zainteresowanie Crosettiego książkami jako fizycznymi obiektami było równie nikłe jak jej zainteresowanie najnowszymi filmami, głównym tematem rozmowy przy stole stał się ich pracodawca. Rolly, odpowiednio naciskana, chętnie udzielała informacji, zwłaszcza że wino zaczynało działać. Z przyjemnością patrzył, jak je. Robiła to zachłannie, jakby ktoś miał jej zabrać talerz sprzed nosa; wymiatała wszystko do ostatniego okruszka i oblizywała palce. Z jej opowieści wynikało, że Glaser, zanim wszedł do branży, był kolekcjonerem dość typowa kolej rzeczy. Jego rodzina dorobiła się majątku w ciągu dwóch pokoleń, zakładając sieć
domów towarowych; dorastał w środowisku bogatego mieszczaństwa na Manhattanie. Glaserowie mieli ambicje intelektualne – loża w operze, bywanie na koncertach, podróże po modnych regionach Europy i tak dalej; w ich wielkim apartamencie w pobliżu Central Parku mieściła się całkiem spora biblioteka. Z biegiem czasu należące do rodziny centra handlowe zostały wchłonięte przez większe firmy, pieniądze niefortunnie zainwestowane, a spuścizna podzielona między zbyt licznych krewnych. Pod koniec lat siedemdziesiątych Sidney Glaser przekształcił swoje hobby w źródło utrzymania.
Zdaniem Rolly nie był wielkim biznesmenem. Kiedy Crosetti zaoponował, mówiąc, że antykwariat jest interesem z perspektywami i dysponuje niejednym prawdziwym rarytasem, powiedziała:
– W tym problem. Sidney to nie jest ktoś, kto może sobie pozwolić na kupno McKenneya i Halla za sto pięćdziesiąt tysięcy. Takie rzeczy są dla Baumanna, Sotheby's albo innych grubych ryb, a Glaser nie jest grubą rybą. Dobrze się ubiera i ma odpowiednią prezencję, ale brak mu środków. I oka. Ktoś taki jak on powinien wiedzieć, jak kupować książki warte tysiąc dolarów za dwieście, a nie te warte sto tysięcy dolarów za osiemdziesiąt dziewięć i pół tysiąca. Do tego chcą mu podnieść czynsz, który już pochłania prawie połowę przeciętnego miesięcznego dochodu, tego na papierze, bo wątpię, czy od lat miał w ogóle jakiś zysk. To typowe w branży księgarskiej. Bogaty kolekcjoner rozumuje tak: „Kupuję masę książek, dlaczego nie miałbym płacić za swoje hobby z zysku?”
– A to niedobrze?
– Nie zawsze. Tak jak powiedziałam: trzeba znać swoją pozycję i próbować ją podnosić. Człowiek nie może oczekiwać, że zacznie sprzedawać na poziomie cen, jakimi operował, gdy był bogatym kolekcjonerem, chyba że chce topić w biznesie własne pieniądze. A wtedy to żaden interes. Raczej kosztowne hobby, w dodatku snobistyczne. Skoro już o tym mowa: drobny antykwariusz w East Side, ze sklepem wyłożonym boazerią przecież to kompletny anachronizm. Nie może płacić takiego czynszu i konkurować jednocześnie z tymi, którzy sprzedają w sieci, czy z wielkimi domami aukcyjnymi. Glaser tonie. Ten pożar to było najlepsze, co mu się mogło przydarzyć. Naciągnie towarzystwo ubezpieczeniowe, zgłaszając ogólne straty, i sprzeda wybrane egzemplarze za niezłe pieniądze. Da mu to pewien kapitał, ale nie starczy go na długo…
– Myślisz, że to on podłożył ogień?
– Nie, jest księgarzem i miłośnikiem książek. Nigdy by ich świadomie nie zniszczył. Sam widziałeś, że płakał nad tym Churchillem. Ale skoro już pożar wybuchł, nie pogardzi okazją, żeby wyciągnąć, ile się da.
– Zupełnie tak jak ty.
Spojrzała na niego, mrużąc oczy.
– Owszem. Ale ja jestem przynajmniej usprawiedliwiona, bo nie mieszkam w osiemnastopokojowym apartamencie przy Park Avenue. Potrzebuję pieniędzy. Dolała sobie wina i pociągnęła łyk. – A jak z tobą, Crosetti? Jeśli te kartki, które suszysz, okażą się rękopisem przedmowy Johna Locke'a do Churchilla, to co zrobisz? Zaniesiesz je Glaserowi i powiesz: „Ach, niech pan spojrzy, co znalazłem, panie G., może pan to sprzedać Widenerowi za dziesięć patoli. Czy mógłby pan mnie pogłaskać po główce?”
– Jeśli masz rację co do pisma z czasów Jakuba I, to nie może to być Locke.
– No proszę, jaki znawca! Myślałam, że jesteś maniakiem komputerowym i kinomanem.
– Czytam katalogi książek.
– Ach, prawda. Ale nie same książki. Chyba nawet ich nie lubisz, co?
– Bardzo lubię.
Przyjrzał się jej uważnie w przygasającym świetle i dostrzegł, że ma wojowniczo wysuniętą żuchwę i chmurne spojrzenie osoby głęboko urażonej.
– Chyba nie zamierzasz się urżnąć, Carolyn?
– Urżnę się, jak będę chciała. Jestem u siebie.
– Aha. Ale ja nie muszę tu przesiadywać. Moje kartki już wyschły. Mogę je wziąć i zostawić cię, żebyś przez całą noc co godzinę zmieniała swoim dzieciątkom pieluszki.
I zrobiłby tak, jak powiedział, gdyby nie to, że ledwie wyrzekł te słowa, Rolly wybuchnęła płaczem, zaniosła się strasznym, beznadziejnym szlochem. Crosetti, jak przystało na przyzwoitego mężczyznę, jakim był w istocie, obszedł stół, uklęknął przy jej krześle i objął ją, ona zaś, wśród spazmów, długo skrapiała jego ramię obfitymi łzami.
List Bracegirdle'a (2)
Żeby zacząć, proszę łaski Boga Wszechmogącego, aby nie pozwolił mi zejść ze ścieżki prawdy, jako że mam w sobie wiele z naszego ojca (.Adama, jak wiesz, bo być może mówiłem O jakiś czas temu, ale mogłaś zapomnieć, i z woli Boga umrę, nim nasz syn dorośnie na tyle, by coś zrozumiał, więc lepiej to zapiszę na papierze.
Imię mego ojca było Richard, przodkowie jego, ród Bracegirdle'ów, wywodzili się z Titchfield w Weald i byli tam drzewiej. Mój ojciec, który był najmłodszym synem, został posłany do terminu do swego wuja Johna Bracegirdle'a, który miał cech żelazny w Leadenhall. Ukończywszy terminowanie, osiadł przy Fish Street niedaleko Fenchurch Street i założył skład z artykułami żelaznymi. Prosperował tam dzięki dobrym koneksjom z Bracegirdle’ami z Titchfield i myślę też, że dzięki głowie do interesów. Był to człek poważny i trzeźwy, nieedukowany, ale bystry. Lat 22, nawrócił się na prawdziwą religię krześciańską dzięki łasce Bożej i kazaniom doktora Abernaty'ego z Water Street i odtąd wiódł bogobojny żywot. Był wielce szczodrym i hojnym krześcianem i żaden nieszczęśnik nie odszedł od jego drzwi nienakarmiony, jeśli potrafił wyrecytować bodaj urywek słowa Bożego, choć papistów ojciec ścierpieć nie mógł. Pomimo iż handlował zwykłymi garnkami, kotłami, płytami do palenisk etc, jego głównym towarem były dzwony i harmaty. Często mawiał, że jeśli człek chce narobić wielkiego hałasu w czas pokoju czy w czas wojny, niech najlepiej bieży do Bracegirdle'a przy Fish Street.
Читать дальше