za osiemset pięćdziesiąt tysięcy funtów. Oczywiście pierwszy dorwał się do niego Bulstrode i w pół roku wysmażył autorytatywną ekspertyzę, dowodząc, że jego zdaniem autor gruntownie przerobił słynną sztukę i że tak zwane Quarto Pascoe było w rzeczywistości ważnym ogniwem pomiędzy różnymi pierwowzorami Hamleta, które Szekspir wykorzystał jako teksty źródłowe. Sensacja w świecie nauki!
I rzecz cała weszłaby do kanonu krytycznoliterackiego, gdyby L.H. Pascoe nie gustował w zachwycających młodych chłopcach o rozmarzonych oczach i pełnych wargach i gdyby nie obiecał jednemu z nich podróży na Lazurowe Wybrzeże i nowych strojów. Niedotrzymanie obietnicy sprawiło bowiem, że młody człowiek zakablował swego sponsora. Policja zrobiła nalot na pewną fabryczkę w Ealing i znalazła ręczną prasę, papier i atrament oraz podrobionego Hamleta, wciąż tkwiącego w formach. A stało się to jakieś półtora roku po zakupieniu go przez muzeum.
Uzyskane pieniądze zostały w większości przepuszczone na wystawne i rozpustne życie. Tabloidy żerowały na tej historii, rezerwując najbardziej zabójczy jad dla pechowego eksperta. W to właśnie bagienko wdepnął mój stary kumpel Mickey Haas, który bronił swego kolegi na łamach poważnej prasy, tłumacząc, że naukowiec popełnił błąd, jaki mógł popełnić każdy ekspert na świecie, także on sam. I w nadziei, że po pewnym czasie burza w Anglii przycichnie, załatwił Bulstrode'owi wykłady na Uniwersytecie Columbia. A teraz najwyraźniej ktoś inny podsunął profesorkowi kolejny dokument, co wydało mi się co najmniej dziwne, jako że był on ostatnią osobą, która mogłaby zaprezentować światu ważny rękopis, jak również ostatnią, która chciałaby to zrobić. Ale już dawno straciłem przekonanie, że doświadczenie jest najlepszym nauczycielem. Gdybym sam umiał uczyć się na błędach, byłbym zapewne wciąż szczęśliwym mężem.
A może profesor załamał się pod wpływem stresu. Uczonym też odbija, być może nawet częściej niż innym, choć ze względu na charakter ich zawodu rzadziej się o tym mówi. Na wszelki wypadek poszukałem w Internecie lorda Dunbartona i ku swemu zdziwieniu stwierdziłem, że nie jest on wytworem wyobraźni. Henry Reith (1570-1655), drugi baron Dunbarton, był purytańskim szlachcicem. Jego
ojciec, pierwszy lord Dunbarton, zdobył ostrogi jako jeden ze sługusów króla Henryka VIII – „gości”, jak ich nazywano – którzy wyrzucali mnichów i mniszki z klasztorów, dbając o to, żeby siły protestanckiej reformacji nie przeoczyły żadnego nadającego się do splądrowania majątku kościelnego w Anglii. W nagrodę dostał tytuł i posiadłość Darden Hall w Warwickshire. Jego syn został przedstawiony na dworze pod koniec panowania Elżbiety, otrzymał tytuł lorda Burghley i zaangażował się w działalność szpiegowską: tropił jezuitów, demaskując ich podstępne knowania przeciw królowej i późniejszemu królowi Jakubowi. Za panowania Karola I, świetnie wyczuwając, podobnie jak ojciec, z kim warto trzymać, był zagorzałym zwolennikiem obozu parlamentarzystów, choć robił też wrażenie szczerego purytańskiego fanatyka, jako że w Warwickshire energicznie ścigał rekuzantów. Podczas krótkiej kampanii zakończonej bitwą pod Edgehill Darden Hall zostało zajęte przez wojska rojalistów. Ani słowa o bibliotekach, Bracegirdle'u czy zaginionych dziełach Szekspira. Pomyślałem, że aby poznać całą historię nieszczęsnego szekspirologa, powinienem zadzwonić do Mickeya Haasa. Co też uczyniłem, lecz uzyskałem jedynie informację, że doktor Haas jest na konferencji w Austin i wróci dopiero na początku przyszłego tygodnia. Poszedłem więc na lunch.
Tu zaglądam do swojego terminarza. Pani Maldonado notuje oczywiście moje spotkania i co poniedziałek dostaję od niej kartkę z planem na cały tydzień, lecz ja przepisuję to wszystko do oprawionego w skórę notesika z cienkimi niebieskawymi kartkami, który noszę w kieszonce koszuli. Nie można mnie właściwie nazwać roztargnionym, zdarza mi się jednak zasiedzieć w bibliotece lub zagadać przez telefon i jeśli nie zerknę co jakiś czas do notesu, bywa, że zapominam o umówionym spotkaniu. Dzięki tym zapiskom wiem, że z doktorem B. spotkałem się jedenastego października, i kiedy zaglądam do nich teraz, dowiaduję się również, że tego samego dnia, kiedy poznałem Bulstrode'a, wyszedłem wcześniej z pracy, żeby odebrać Imogen i Nicka ze szkoły i wziąć ich na obiad, a potem do kina. Środowe popołudnie to czas spotkania z dziećmi; widuję się też z nimi co drugi weekend i spędzamy razem dwa tygodnie latem.
Imogen, moja córka, skończyła trzynaście lat. Ma jasne włosy i szare oczy i jest tak podobna do matki, że mogłaby być jej klonem, a nie owocem tradycyjnego
poczęcia. To, nawiasem mówiąc, wydaje się osobliwością naszej rodziny. Geny rodu Mishkinów nie współpracują i nie współgrają dobrze z innymi. Albo całkowicie dominują, albo zirytowane ustępują pola. Ja jestem wierną kopią ojca, żydowskim opakowaniem, podczas gdy mój brat i siostra to jasnowłose smukłe typy z plakatów werbujących do Hitlerjugend. Mój syn Nicholas, jedenastolatek, to absurdalna pomniejszona replika Jake'a. Kiedy zalecałem się do Amalie, siostra zwróciła mi uwagę, że wygląda ona zupełnie jak młodsza wersja naszej mamy. Nie mogę powiedzieć, żebym to dostrzegł, choć koloryt i rysy są ogólnie podobne. Niemieckie, by tak rzec. Gdy wuj Paul i ciotka Miri wychodzą z Imogen na spacer, wszyscy biorą ją za ich córkę, a kiedy idę z nią ja, przygodny przechodzień patrzy na mnie spode łba jak na pedofila.
Pod względem charakteru Imogen w odróżnieniu od swej matki jest klasycznym okazem narcyzmu; wszyscy inni istnieją tylko po to, żeby ją adorować, i biada temu, kto tego nie robi! Jest sportsmenką – utalentowaną pływaczką i chce zostać aktorką, co zresztą popieram, bo uważam, że nie nadaje się do niczego innego. Żywię przekonanie, że tę skłonność do aktorstwa odziedziczyła po mnie. Kiedy chodziłem do liceum na Brooklynie, nauczyciel powiedział mi, że mam dobry głos i że powinienem spróbować sił w dramacie, co też zrobiłem. Dostałem rolę Tielegina w Wujaszku Wani, małą, ale, jak wszystkie role u Czechowa, zapadającą w pamięć. Przypuszczam, że teraz już nie wystawiają Czechowa w brooklyńskich liceach, ale wtedy wystawiali, organizowali też wiele imprez, które w dzisiejszej epoce szmalu byłyby nie do pomyślenia. Tielegina nazywają w sztuce „Andrut”, bo ma dziobatą twarz, a moja, gdy miałem szesnaście lat, była prawdziwą katastrofą. Za swoją popisową kwestię uważałem: „Szczęście moje uciekło, ale duma została”. Oczywiście zakochałem się w Glorii Gottleib, która grała Sonię i która nie dostrzegała mojego istnienia; ciekawe było to, że nawet poza sceną i później, kiedy już daliśmy trzy przedstawienia w pachnącej pomarańczami sali, wciąż czułem się Tieleginem i wydawało mi się cudowne to, że wymyślona postać, stworzona przez dawno nieżyjącego autora, może w pewnym sensie wypierać moją własną osobowość.
Muszę tu wspomnieć, że zanim pojawiłem się w tej sztuce, byłem figurą dość żałosną, zbyt nijaką, by stać się choćby obiektem kpin. Stosunkowo łatwo jest
zniknąć w wielkiej miejskiej szkole, ale ja miałem specjalne powody, aby wtopić się w tło, stać się jedną z brązowych płytek, którymi były wyłożone ściany. W szkole, gdzie swoistą arystokrację stanowili intelektualiści i prawie wyłącznie Żydzi, byłem katolikiem z żydowskim nazwiskiem i z dziadkiem nazistą, a do tego „Izzy Buchalter”, jako człowiek często oskarżany, ale nigdy nie skazany, nie był w tym czasie postacią nieznaną brukowcom. Żyłem w ciągłym strachu, że ktoś (na przykład Gloria Gottleib) coś skojarzy. Na domiar złego mój brat Paul, o dwa lata ode mnie starszy, był znanym bandziorem. Manifestował to jak mieli w zwyczaju ówcześni chuligani nosząc czarną skórzaną kurtkę z podniesionym kołnierzem i czesząc się w kaczy kuper. Wolałem pozostawać kimś całkowicie anonimowym, niż cieszyć się sławą brata Pauliego Mishkina. W pewnym sensie ta otaczająca go groźna aura chroniła mnie przed agresją i prześladowaniami, które w przeciwnym wypadku byłyby moim udziałem. Paul upierał się, że jeśli mam oberwać, co zdarzało się całkiem często, to mogę oberwać tylko od niego. W najgorszej bójce, jaką zapamiętałem z okresu dorastania, sprawił łomot dwóm gościom ze znanego gangu ulicznego, którzy dopadli mnie w drodze do szkoły i ukradli mi kieszonkowe. Mój brat posługiwał się wtedy cegłą.
Читать дальше