A jednak przeżył. Po kilku tygodniach gazety doniosły, że widziano go w Tel Awiwie. Nie wpłacił ani grosza kaucji i poszedł w ślady swego mentora, Meyera Lanskyego, chroniąc się na komfortowym wygnaniu. Żadnej kartki do nas, żadnego telefonu. Potem dowiedziałem się, że zmienił nazwisko na bardziej hebrajskie, do czego zachęciły go władze, choć myślę, że w tej nacji niemało jest Mishkinów. Wszystko to działo się w czasach, kiedy medialna paranoja nie stała się
jeszcze normą. W naszym domu pojawiło się tylko kilku dziennikarzy i Paulie z kumplami dali im straszny wycisk – porozwalali aparaty fotograficzne i tak dalej. Wtedy można było tłuc pismaków ile wlezie, nie obawiając się, że będzie to utrwalone na wideo, co moim zdaniem sprzyjało większemu ucywilizowaniu prasy. Żeby zdobyć pieniądze na astronomiczną kaucję, ojciec zastawił dom wraz z wyposażeniem trwałym i czmychnął z całą gotówką, jaką miał, zostaliśmy więc praktycznie bez środków do życia. Po pewnym czasie pojawili się komornicy, zajęli volkswagena taty i wręczyli nam nakaz eksmisji.
Tu wydarzył się mały cud. Pewnego sobotniego poranka obudziły mnie odgłosy intensywnego pakowania i głośne dźwięki Parsifala. Mutti znów objęła dowodzenie, znów wydawała komendy. Zapędziła nas do roboty razem z dwoma mówiącymi po niemiecku osobnikami, których nigdy przedtem nie widziałem, prawdopodobnie ukrywającymi się zbrodniarzami wojennymi. Znów mieliśmy Ratyzbonę 1945 roku, Hitler nie żył, nadchodzili Czerwoni i należało na nowo ułożyć sobie na gruzach życie. Wiedziałem, że w 1941 roku ukraińskie wsie radośnie witały wkraczające wojska hitlerowskie, i teraz my, dzieciaki, znaleźliśmy się w takiej samej sytuacji – wszystko wydawało się lepsze od tego, czego właśnie doświadczyliśmy, a kojarzący się z matką faszyzm był dla nas przynajmniej czymś znajomym. Niemcy mieli ciężarówkę, która przewiozła nas wraz z dobytkiem z naszego wygodnego mieszkania na Flatbush do zagraconego dwupokojowego mieszkanka w bloku komunalnym na krańcach Queens.
A zatem nasze życie toczyło się dalej bez ojca. Pieniądze zarabiane przez matkę w izbie przyjęć szpitala King's County ledwie wystarczały na bieliznę i Bratwurst. Dokonaliśmy wyborów życiowych, jakie naszym zdaniem najbardziej wkurzyłyby ojca: Paul został raczej głupim niż mądrym przestępcą, Miri, mówiąc wprost, dziwką, ja zaś wzorowym uczniem. W krótkim czasie Paula przyskrzynili za napad na magazyn z alkoholem i kazali mu wypić piwo, którego sobie nawarzył, Miri uciekła z jakimś playboyem, ja natomiast ukończyłem szkołę z wyróżnieniem i zacząłem studia na Uniwersytecie Columbia, gdzie spotkałem Mickeya Haasa. Mam nadzieję, że to stosunkowo pełny obraz.
Zacząłem jednak tę przydługą dygresję od opisywania swoich dzieci i teraz widzę, że nie powiedziałem jeszcze niczego o synu Nicholasie – czyli, jak go nazywamy,
Niko. Byliśmy bardzo długo przekonani, że coś z nim jest nie tak, że jest to dziecko dotknięte jakąś formą autyzmu lub innym z wielu syndromów odkrytych ostatnio tylko po to, by otworzyć nowe rynki dla koncernów farmaceutycznych. Ponieważ nie zaczął chodzić ani mówić w stosownym czasie, nalegałem, żeby odwiedzać z nim różnych specjalistów, choć jego matka utrzymywała, że wszystko jest w porządku. Z czasem okazało się, że miała rację. Zaczął mówić w wieku czterech lat, od razu pełnymi zdaniami, i mniej więcej w tym samym czasie zademonstrował nam umiejętność czytania. Jest czymś w rodzaju cudownego dziecka, ale nie bardzo wiadomo, w jakiej dziedzinie. Przyznaję teraz ze wstydem, że w jego obecności zawsze czułem się trochę nieswojo. Kiedy miał sześć lat, jeszcze zanim nasz dom zaczął się rozpadać, zachodził często do pokoiku, który był moim gabinetem, i wpatrywał się we mnie bez słowa, nie odpowiadając, gdy pytałem, czego chce. W końcu zacząłem ignorować jego obecność, a przynajmniej usiłowałem to robić. Miałem czasem wrażenie, że potrafi przeniknąć mnie wzrokiem, dotrzeć do moich najtajniejszych myśli i pragnień i że on jeden z całej rodziny wie, jak gruntownie jestem sparszywiały.
Uczęszcza na Copley Academy z Imogen i ma indywidualny tok studiów w zakresie matematyki i informatyki, w których to dziedzinach wykazuje wybitne uzdolnienia. Czuję w tym palec „Izzyego Buchaltera”, palec ponadpokoleniowy, którego dotknięcie najwidoczniej mnie ominęło, bo ja nigdy nie miałem z matematyki oceny wyższej niż dostateczna, nawet przy tak skromnych wymaganiach, jakie stawiała szkoła średnia. Niko jest solidnym, poważnym chłopcem i zaczyna przypominać swojego dziadka te same czarne, czujne, nieprzeniknione oczy, duży nos, szerokie usta, gęste, kędzierzawe włosy. O ile wiem, nigdy niczego się ode mnie nie nauczył. Ostatnią próbę podjąłem na basenie, kiedy usiłowałem mu pokazać, jak się pływa. Nie tylko nic nie wskórałem, ale na dodatek moje wysiłki wywołały u niego atak histerii tak intensywny i długotrwały, że nikt już nie próbował go więcej uczyć. W wodzie Niko natychmiast idzie na dno jak kamień. Na lądzie, jak przypuszczam, jest całkiem szczęśliwy; Copley to miejsce, w którym człowiek, o ile nie ma destrukcyjnej natury, żyje w spokoju. Nie podają tam do wiadomości ocen i każą sobie płacić dwadzieścia osiem i pół tysiąca rocznie. Nie skąpię, bo dobrze zarabiam. Moja stawka to przeciętnie siedemset pięćdziesiąt za
godzinę, rocznie zaś mam tych godzin grubo ponad dwa tysiące. Możecie sobie policzyć. Nie mam kosztownych pasji (a właściwie tylko jedną), nie lubię podróżować i nie uznaję ekstrawagancji. Kupiłem loft w Tribece, zanim ceny oszalały. Amalie również wiedzie proste życie i nieźle zarabia, chociaż gdyby dać jej wolną rękę, rozdałaby wszystko biednym i cierpiącym i żyłaby z dziećmi pod mostem, a nie w eleganckim apartamentowcu z piaskowca na Siedemdziesiątej Szóstej Wschodniej.
Kocham swoje dzieci tak jak wszystko, czyli, można powiedzieć, nie za mocno. Potrafię grać rolę dobrego ojca, jak kiedyś odgrywałem dobrego syna, brata, przyjaciela i tak dalej. Oszukać ludzi jest łatwiej, niż myślicie, i zanim poznałem Amalie, sądziłem, że wszyscy są tacy jak ja, że bierze się scenariusz z etykietką „kultura” i gra się jak w teatrze i że nie ma właściwie różnicy między Jakiem Mishkinem grającym Merkucja a Jakiem Mishkinem grającym Jake'a Mishkina, tyle że rola Merkucja została lepiej napisana.
Dlatego, nawiasem mówiąc, nie zostałem w końcu aktorem zawodowym. Powiedziałem sobie, że rezygnuję z teatru (ileż w tym obrzydliwego użalania się nad sobą!), bo muszę mieć pewne źródło dochodów, żeby utrzymać rodzinę, ale w rzeczywistości stało się tak dlatego, że kiedy już raz wszedłem w pewną rolę, nie mogłem z niej wyjść. To, co było sympatycznym wybrykiem w liceum, z upływem lat stało się śmiesznym dziwactwem, a potem w ogóle przestało być zabawne. Ujrzałem siebie samego, jak spędzam życie w zamkniętej na klucz izolatce, nie mogąc wyjść z roli Makbeta lub Torvalda Helmera. Albo Estragona. Było też coś, sam nie wiem co, zdecydowanie toksycznego w ludziach teatru, a może tylko tak mi się wydawało, dość, że się wystraszyłem. Zapisałem się więc na studia przygotowawcze na prawo i nie miałem powodów do narzekania. Do teatru nie chodzę.
Dopiłem po przerwie kawę i zjadłem pączka. Kupiłem ich dwadzieścia parę w sklepie w Saranac Lake i przez pewien czas żywiłem się wyłącznie nimi i kawą. Dom jest dobrze zaopatrzony w konserwy i podstawowe produkty, niektóre mocno przeterminowane, mam też do dyspozycji zamrażalnik pełen ryb i dziczyzny. Mickey powiedział, że mogę siedzieć tu w nieskończoność, choć dodał, że w razie
Читать дальше