Trzymałem jej prochy w metalowej urnie w swoim mieszkaniu aż do czasu, kiedy dostałem pierwszą pracę, a wtedy wykupiłem kwaterę w mauzoleum na cmentarzu Green-Wood na Brooklynie, niedaleko od Alberta Anastasii, Joeya Galio i L. Franka Bauma, autora Czarnoksiężnika z krainy Oz; matka jest więc w dobrym towarzystwie. Myślę, że jej wybaczyłem, ale czy człowiek może być tego pewien? Nigdy nie rozgryzłem do końca kwestii jej samobójstwa. Zrobiła to manifestacyjnie, bo wiedziała, że tego sobotniego popołudnia wracałem na Brooklyn. Jako oficjalnie Dobry Syn często uczestniczyłem posłusznie w mszy w kościele Świętego Jeremiasza, poprzedzanej i wieńczonej ciężkimi teutońskimi obiadami i wieczorami przed telewizorem lub przy kartach. W tę właśnie sobotę przygotowała obiad, ozór w sosie słodko kwaśnym z kluseczkami, jedno z moich ulubionych dań,
i jego zapach wypełniał mieszkanie, gdy wszedłem do kuchni i ją znalazłem. Wokół krzesła, na którym siedziała, rozpostarła gazety, żeby nie nabrudzić, kiedy się zastrzeli.
Relacjonuję to, żeby zademonstrować swoją bliską doskonałości niewrażliwość na wewnętrzne stany moich bliskich, która, jak przypuszczam, jest kluczem do pewnych aspektów tej historii. Nie miałem o niczym pojęcia, choć widywałem biedną Mutti prawie co tydzień. Tak, Ermentrude nie pokazywała kart, ale czy mimo to nie powinienem powziąć pewnych podejrzeń? Domyślić się jakiejś permanentnej depresji? Nic jednak nie zauważyłem, a ona nie zostawiła listu pożegnalnego. Miała czterdzieści cztery lata.
Wcześniej, zanim wkroczyłem w swój straszliwy okres dojrzewania, byliśmy ze sobą niezwykle blisko. Kiedy miałem dziewięć lat, dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu wracałem jednego dnia wcześniej ze szkoły, a mama szła na nocny dyżur w szpitalu, więc co dwa tygodnie urządzaliśmy sobie Edypalny Teatr. Piekła mi w te dni pyszne ciasta, cudowne bawarskie specjały z mnóstwem orzechów, cynamonu i rodzynków między płatkami ciasta cieńszymi niż nadzieja, i kiedy wychodziłem z cuchnącej uryną windy, ich zapach już na korytarzu uderzał w nozdrza jak zapowiedź raju. I rozmawialiśmy, to znaczy ona opowiadała, głównie były to wspomnienia z dzieciństwa, jej cudownego dzieciństwa w Nowych Niemczech o muzyce, paradach, o tym, jak wspaniale wyglądali mężczyźni w mundurach, jak cudowny był jej ojciec, jak wszyscy byli dla niej mili. Wystąpiła pośród tych pokazywanych w starych kronikach filmowych małych blondyneczek, które wręczały führerowi kwiaty podczas oficjalnej wizyty. Załatwiono to dzięki partyjnym kontaktom ojca i mama pamiętała każdy szczegół, zwłaszcza dumę, gdy Hitler ujął jej twarzyczkę i pogłaskał po policzku. Tak, po tym policzku, który codziennie całowałem. Szczęściarz Jake!
O złych rzeczach, które nastąpiły później, niewiele miała do powiedzenia.
Nie lubię miszlecz o tych dniach, mówiła, tilko o szczęsliwych dniach lubię miszlecz. Ale ja nalegałem i dowiedziałem się o szczurach i muchach, o braku ulubionych zwierzątek, o nalotach bombowych, o fetorze, o rozerwanych ciałach przyjaciół i ich rodziców. O przedziwnych układach wywołanych podmuchem eksplozji: o wannie, która wleciała przez ścianę klasy i wylądowała na stole
nauczyciela. Ach, ile było śmiechu! Kiedy porządkowałem papiery matki, znalazłem trofeum w postaci pamiątek rodzinnych, których nigdy nam nie pokazywała, lecz które musiała nosić w swej walizce, kiedy spotkała tatę: listy z różnych frontów, zdjęcia rodziny, świadectwa szkolne, pocztówki z wakacji. Było tam też oczywiście sporo pamiątek nazistowskich, nagrody od SS, różne medale dziadka i etui z palisandru, w którym był pistolet. Jedno zwłaszcza zdjęcie przechowywałem starannie, potem oprawiłem i do dziś wisi ono w mojej sypialni. Jest na nim jej rodzina tuż przed wybuchem wojny, na plaży w jakimś nadmorskim kurorcie. Matka ma dziesięć albo jedenaście lat, jest śliczna jak nimfa. Jej dwaj starsi bracia w staroświeckich trykotowych strojach kąpielowych szczerzą w słońcu białe zęby. Moja babka wygląda całkiem smukło w jednoczęściowym kostiumie, siedzi na leżaku i śmieje się, a nad nią pochyla się, też rozbawiony, hauptsturmführer SS Stieff. Najwyraźniej przyszedł na plażę prosto z pracy, bo jest w koszuli i pod krawatem, kurtkę od munduru zarzucił na ramię, ma pas z bronią i czapkę; trzeba by się bardzo dokładnie przyjrzeć, żeby rozpoznać mundur.
Lubię to zdjęcie, bo wszyscy są na nim tacy szczęśliwi, choć żyli w najgorszym reżimie w dziejach ludzkości, a ojciec rodziny pracował dla organizacji nastawionej na ludobójstwo. W moim domu nie było takich zdjęć, bo choć przeżywaliśmy radosne chwile, ojciec nie lubił fotografii i w odróżnieniu od swego nieżyjącego teścia panicznie się bał, że ktoś go utrwali na kliszy. Jedyne zdjęcia rodzinne, jakie mamy, to pozowane fotki z okazji urodzin albo innych wydarzeń pierwszej komunii, ukończenia szkoły i tak dalej, plus liczne zdjęcia robione przez sąsiadów lub obcych ludzi, bo, jak już sugerowałem, cała nasza rodzina, z wyjątkiem mojej osoby, jest niezwykle fotogeniczna.
Nie, nie, oderwijmy się od tej zamierzchłej przeszłości gdyby to tylko było możliwe! i wróćmy do głównego wątku. Ustaliliśmy z Mirandą, że nie powinna zostawać sama. Umówiłem się więc z Omarem, że powróci do roli ochroniarza i że będzie nam towarzyszył, na wypadek gdyby tamci, odkrywszy, że w aktówce nie ma tego, czego szukali, spróbowali jeszcze raz. Pozostawało pytanie, dlaczego ci rosyjskojęzyczni dranie zainteresowali się osobistymi losami Richarda Bracegirdle'a.
Czy Bulstrode mógł być z nimi w jakiś sposób związany? Kiedy zapytałem o to Mirandę, spojrzała na mnie jak na obłąkanego. Wuj Andrew nie znał w Nowym Jorku prawie nikogo oprócz naukowców, a o Rosjanach nigdy nie wspominał, tym bardziej o kryminalistach. A zatem zbiry działające na własną rękę? Najprawdopodobniej. Wbrew temu, co pokazywała telewizja, w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci zorganizowana przestępczość została zdominowana przez Rosjan, czyli tak zwaną mafię, jak ją określali wszyscy, tylko nie oni sami. A zatem ktoś, kto poszukiwał osiłków, speców od zastraszania, wymuszeń i tortur, znalazł odpowiednich ludzi. Tożsamość tego osobnika pozostawała nieustalona, ale odszukanie go (jak wyjaśniłem Mirandzie) nie było naszym zadaniem. Do nas należało zapewnienie jej bezpieczeństwa, czym, jak uważałem, powinien się zająć Omar, i poinformowanie policji o ostatnich wydarzeniach.
Około ósmej zjawił się przysłany przez agencję kierowca imieniem Rashid, żeby zawieźć mnie do kancelarii. Zostawiłem Omara z Mirandą, poleciwszy, żeby nie spuszczał jej z oka, i uciąłem jego gorliwe wyjaśnienia, jak dobrze jest uzbrojony. Nie chciałem tego wiedzieć. Z pracy zadzwoniłem do detektywa Murraya i zrelacjonowałem mu incydent z poprzedniego wieczoru. Spytał mnie, czy zapisałem numer samochodu, odpowiedziałem, że nie, na co odrzekł, że wobec tego niewiele może zrobić w sprawie utraconej aktówki. Kiedy oznajmił, że połączy mnie z funkcjonariuszem, który poda mi numer sprawy dla mojego ubezpieczyciela, trochę się wkurzyłem i zasugerowałem, że zajście musi mieć jakiś związek z zabójstwem Andrew Bulstrode'a, będącym podobno przedmiotem dochodzenia. Zapadła cisza; wreszcie detektyw zapytał z hamowaną pasją, jak na to wpadłem. Powiedziałem mu o pani Kellogg i o tym, jak ktoś z cudzoziemskim akcentem próbował przejąć od niej manuskrypt, który należał do Bulstrode'a, i że mężczyzna, który nas zaatakował, mówił językiem podobnym do rosyjskiego i że to wszystko musi się jakoś łączyć. Zapytał mnie, ile jest wart ten rękopis, na co odparłem, że Bulstrode kupił go za kilka tysięcy dolarów, ale…
Читать дальше