Przypominała sobie swoje obrazy: również na nich spotykały się rzeczy, które do siebie nie pasowały: budowa huty, a za nią lampa naftowa albo jakaś inna lampa, której staromodny abażur z malowanego szkła jest rozbity na małe odłamki, unoszące się nad jałowym pejzażem krzewów.
– Piękno europejskie – mówi Franz – zawsze miało charakter intencjonalny. Istniał w nim estetyczny zamiar i długoletni plan, na podstawie którego człowiek przez dziesięciolecia budował gotycką katedrę albo renesansowe miasto. Piękno Nowego Jorku ma zupełnie inne źródła. Nie jest to piękno zamierzone. Rodzi się mimowolnie, mniej więcej tak jak jaskinia krasowa. Kształty, same w sobie paskudne, przypadkiem, niechcący znajdują się w sąsiedztwie tak niewiarygodnym, że zaczyna z nich emanować czarodziejska poezja.
– Niezamierzone piękno – odpowiada Sabina. – Tak. Można by również powiedzieć: piękno jako pomyłka. Zanim piękno zupełnie zniknie z tego świata, będzie jeszcze przez chwilę istnieć jako pomyłka. Piękno jako pomyłka jest ostatnią fazą historii piękna.
Przypomniała sobie swój pierwszy dojrzały obraz: powstał dzięki temu, że przez pomyłkę skapnęła nań czerwona farba. Tak, jej obrazy miały za podstawę piękno pomyłki i Nowy Jork był tajemną i prawdziwą ojczyzną jej malarstwa.
– Możliwe – odpowiada Franz – że niezamierzone piękno Nowego Jorku jest o wiele bogatsze i barwniejsze od zbyt surowego i zbyt zakomponowanego piękna ludzkiego projektu. Ale nie jest to piękno europejskie. Jest to obcy świat.
Czyżby było coś, o czym jednak oboje myślą tak samo?
Nie. Jest tu różnica. Obcość nowojorskiego piękna Sabinę strasznie pociąga. Franza fascynuje, ale i przeraża; budzi w nim tęsknotę za Europą.
Ojczyzna Sabiny
Sabina rozumie jego niechęć do Ameryki. Franz jest ucieleśnieniem Europy: jego matka pochodziła z Wiednia, ojciec był Francuzem, a on sam jest Szwajcarem.
Franz z kolei podziwia ojczyznę Sabiny. Kiedy opowiada mu o sobie i o swych przyjaciołach z Czech, Franz słyszy słowa: więzienia, prześladowania, czołgi na ulicach, emigracja, ulotki, zakazana literatura, zabronione wystawy i czuje dziwną zawiść połączoną z nostalgią.
Zwierza się Sabinie: „Pewien filozof napisał raz o mnie, że wszystko, co mówię jest nieudowodnioną spekulacją i nazwał mnie «Sokratesem prawie nieprawdopodobnym». Czułem się strasznie poniżony i odpowiedziałem mu z wściekłością. Wyobraź sobie tylko! Ten śmieszny epizod był największym konfliktem, jaki kiedykolwiek przeżyłem! Żyjemy obydwoje w zupełnie innych wymiarach. Weszłaś w moje życie jak Guliwer do kraju liliputów”.
Sabina protestuje. Mówi, że konflikt, dramat, tragedia nic w ogóle nie oznaczają, żadnej wartości, niczego, co by zasługiwało na podziw i szacunek. To, czego każdy może zazdrościć Franzowi, to jego praca, którą może uprawiać w spokoju.
Franz kręci głową: „Kiedy społeczeństwo jest bogate, ludzie nie muszą pracować rękami i oddają się aktywności duchowej. Jest coraz więcej uniwersytetów i coraz więcej studentów. Żeby zdobyć dyplom, studenci muszą sobie wymyślać tematy prac naukowych. Tematów jest nieskończona ilość: o wszystkim na świecie można napisać dysertację. Zapisane kartki papieru piętrzą się w archiwach, smutniejszych od cmentarzy, ponieważ nikt do nich nie zajrzy, nawet w święto zmarłych. Kultura tonie w masie produkcji, w lawinie pism, w szaleństwie ilości. Dlatego właśnie twierdzę, że jedna zakazana książka w twej ojczyźnie znaczy nieskończenie więcej niż miliardy słów, które z siebie wyrzucają nasze uniwersytety”.
W tym sensie mógłbym zrozumieć słabość Franza dla wszystkich rewolucji. Sympatyzował kiedyś z Kubą, potem z Chinami, a kiedy odstręczyło go okrucieństwo tych reżymów, pogodził się melancholijnie z tym, że pozostaje mu tylko morze liter, które nic nie ważą i nie są życiem. Został profesorem w Genewie (gdzie nie odbywają się żadne manifestacje) i (w samotności, bez kobiet i pochodów) wydal ze sporym sukcesem kilka książek naukowych. Potem pewnego dnia przyszła jak objawienie Sabina; przybyła z kraju, w którym już od dawna nie kwitły żadne rewolucyjne złudzenia, ale w którym przetrwało to, co najbardziej podziwiał w rewolucjach: życie rozgrywające się w wielkim wymiarze ryzyka, odwagi i niebezpieczeństwa śmierci. Sabina przywróciła mu wiarę w wielkość ludzkiego losu. Była piękniejsza o bolesny dramat jej kraju, który przeświecał zza jej sylwetki.
Tyle, że Sabina nie kochała tego dramatu. Słowa: więzienie, prześladowanie, zakazane książki, okupacja, czołgi są dla niej paskudnymi słowami bez najmniejszego zapachu romantyzmu. Jedyne słowo, które się w niej odzywa słodko jak nostalgiczne wspomnienie ojczyzny to słowo „cmentarz”.
Cmentarz
Cmentarze w Czechach przypominają ogrody. Groby porastają trawnikiem i kolorowymi kwiatkami. Skromne pomniki toną w zieleni liści. Kiedy się ściemnia, cmentarz migoce małymi zapalonymi świeczkami, jakby zmarli wyprawiali bal dziecięcy. Tak, bal dziecięcy, bo umarli są niewinni jak dzieci. Choć życie było pełne okrucieństwa, na cmentarzach panuje zawsze spokój. Nawet podczas wojny, za Hitlera, za Stalina, za wszystkich okupacji. Kiedy było jej smutno, wsiadała do auta i jechała daleko za Pragę przechadzać się po wiejskich cmentarzach, które tak lubiła. Te cmentarze na tle błękitnych pagórków były piękne jak kołysanka.
Dla Franza cmentarz jest paskudnym składem kości i kamieni.
– Za nic na świecie nie jeździłbym autem. Boję się śmiertelnie wypadku. Nawet jeśli człowiek się nie zabije, musi mu zostać uraz na cale życie – powiedział rzeźbiarz i machinalnie złapał się za palec wskazujący, którego kiedyś o mało sobie nie urżnął, kiedy ociosywał drewnianą rzeźbę. Tylko cudem mu go uratowano.
– Ależ skąd! – zaszczebiotała Marie-Claude, która była w świetniej formie. – Przeżyłam ciężki wypadek i było to wspaniałe! Nigdzie się lepiej nie czułam niż w szpitalu! Nie mogłam w ogóle spać i czytałam bezustannie, dzień i noc.
Wszyscy patrzyli na nią z zachwytem, który wprawiał ją w stan błogości. We Franzu odraza (wiedział, że po wspomnianym wypadku jego żona była w bardzo złym stanie psychicznym i ciągle się skarżyła) mieszała się z podziwem (jej zdolność przetwarzania wszystkiego, co przeżyła świadczyła o imponującej witalności).
– Tam zaczęłam – ciągnęła – dzielić książki na dzienne i nocne. Naprawdę, istnieją książki na dzień i książki, które można czytać tylko w nocy.
Wszyscy wyrazili pełen podziwu zachwyt, tylko rzeźbiarz trzymał się za palec i marszczył twarz w nieprzyjemnym wspomnieniu.
Marie-Claude zwróciła się do niego:
– Do której grupy zaliczyłbyś Stendhala?
Rzeźbiarz nie słuchał, więc wzruszył niepewnie ramionami. Stojący obok niego krytyk sztuki stwierdził, że jego zdaniem Stendhal jest lekturą dzienną.
Marie-Claude pokręciła głową i zaszczebiotała:
– Mylisz się! Nie, nie, nie, mylisz się! Stendhal jest nocnym autorem!
Franz brał udział w dyskusji o sztuce dziennej i nocnej pełen niepokoju, ponieważ myślał tylko o tym, kiedy się zjawi Sabina. Zastanawiali się oboje od wielu dni, czy powinna, czy też nie powinna przyjąć zaproszenia na ten koktajl. Marie-Claude zorganizowała go dla wszystkich malarzy i rzeźbiarzy, którzy kiedykolwiek mieli wystawy w jej prywatnej galerii. Odkąd poznała Franza, Sabina unikała jego żony. Ale ponieważ bali się wpadki, doszli do wniosku, że będzie bardziej naturalne i mniej podejrzane, jeśli przyjdzie.
Читать дальше