Zerknął niepostrzeżenie w kierunku przedpokoju i przy tej okazji uświadomił sobie, że z drugiego końca salonu ustawicznie rozbrzmiewa głos jego osiemnastoletniej córki Marie-Anne. Odszedł od grupy, w której panowała jego żona, do kręgu, w którym królowała córka. Ktoś siedział w fotelu, inni stali, Marie-Anne siedziała na podłodze. Franz był pewien, że również Marie-Claude w drugim kącie salonu wkrótce usiądzie na dywanie. Usiąść przy gościach na ziemi oznaczało w tych czasach, że się jest naturalnym, postępowym, przyjacielskim i paryskim. Namiętność, z jaką Marie-Claude siadywała wszędzie na ziemi, była taka, że Franz często się bał, aby nie usiadła na ziemi w sklepie, do którego chodziła kupować papierosy.
– Nad czym teraz pracujesz, Alan? – spytała Marie-Anne, mężczyznę, u którego stóp siedziała.
Alan był naiwnym poczciwiną i pragnął córce właścicielki galerii odpowiedzieć szczerze. Zaczął jej wyjaśniać swój nowy sposób malowania, który był połączeniem fotografii i malarstwa olejnego. Zdążył powiedzieć mniej więcej trzy zdania, kiedy Marie-Anne zaczęła gwizdać. Malarz mówił powoli i w skupieniu i nie usłyszał gwizdania.
Franz szepnął.
– Możesz mi powiedzieć, dlaczego gwiżdżesz?
– Ponieważ nie lubię, kiedy się mówi o polityce – odpowiedziała głośno.
Rzeczywiście, dwaj mężczyźni stojący w ich kółku rozmawiali o wyborach we Francji. Marie-Anne, która czuła się w obowiązku kierować zabawą, spytała obu mężczyzn, czy pójdą w przyszłym tygodniu na operę Rossiniego, którą miała wykonać w Genewie włoska trupa. Malarz Alan szukał tymczasem coraz dokładniejszych i bardziej precyzyjnych sformułowań dla wyjaśnienia swojego nowego sposobu malowania i Franz wstydził się za córkę. Żeby jej zamknąć usta, oświadczył, że na operach się potwornie nudzi.
– „Ty jesteś straszny – powiedziała Marie-Anne i starała się z podłogi uderzyć ojca w brzuch. – Główny śpiewak jest piękny. Ach, jak piękny! Widziałam go dwa razy i zakochałam się w nim.
Franz skonstatował, że jego córka jest szalenie podobna do matki. Czemu nie przypomina raczej jego? Nic się nie da zrobić, nie jest do niego podobna. Niezliczona ilość razy słyszał, jak Marie-Claude oświadcza, że zakochała się w tym czy innym malarzu, śpiewaku, pisarzu, polityku, a raz nawet kolarzu. Oczywiście, była to tylko retoryka kolacji i koktajli, on jednak przypominał sobie w tych momentach, że kiedyś, przed dwudziestu laty powiedziała to samo o nim i że groziła mu samobójstwem. W tym momencie do salonu weszła Sabina. Marie-Claude zobaczyła ją i podeszła do niej. Jego córka wciąż prowadziła konwersację o Rossinim. ale on słyszał tylko to, o czym mówiły dwie kobiety. Po kilku przyjaznych zdaniach powitania Marie-Ciaude wzięła w palce ceramiczny naszyjnik, który wisiał na szyi Sabiny i powiedziała bardzo głośno:
– A to co? Ależ to brzydkie!
To zdanie przygwoździło Franza. Nie było w nim agresji, przeciwnie, szczebiotliwy śmiech miał natychmiast wyrazić, że dezaprobata dla wisiorka nie zmienia nic w przyjaźni, którą Marie-Claude żywi dla malarki, ale przecież było to zdanie wymykające się manierze, w jakiej Marie-Claude zwykła rozmawiać.
– Sama go zrobiłam – powiedziała Sabina.
– Jest bardzo brzydki, naprawdę – powtórzyła Marie-Claude bardzo głośno. – Nie powinnaś go nosić.
Franz wiedział, że jego żony nie interesowało specjalnie, czy naszyjnik jest brzydki, czy też nie. Brzydkie było to, co chciała widzieć brzydkim, piękne to, co chciała widzieć pięknym. Klejnoty jej przyjaciół były a priori piękne. Gdyby przypadkiem sądziła, że któryś jest brzydki, zatrzymałaby to dla siebie, ponieważ pochlebstwo stało się jej drugą naturą.
Czemu więc zadecydowała, że klejnot, który Sabina sama sobie zrobiła będzie uważać za brzydki?
Dla Franza nagle wszystko było jasne: Marie-Oaude ogłosiła, że naszyjnik Sabiny jest brzydki, ponieważ mogła sobie na to pozwolić.
Dokładniej: Marie-Claude ogłosiła, że naszyjnik Sabiny jest brzydki, żeby pokazać, że może sobie pozwolić na powiedzenie Sabinie, że jej naszyjnik jest brzydki.
Wystawa Sabiny przed rokiem nie miała wielkiego powodzenia i Marie-Claude nie zależało na sympatii Sabiny. Natomiast Sabina miała powody, by zabiegać o sympatię Marie-Claude. Z jej zachowania nie można było tego jednak zauważyć.
Tak, dla Franza było to całkiem jasne: Marie-Claude skorzystała z okazji, aby Sabinie (i innym) pokazać, jaki jest rzeczywisty stosunek sił między nią a praską malarką.
Mały słownik niezrozumianych stów (dokończenie)
Stary kościół w Amsterdamie
Z jednej strony stoją domy, a za wielkimi pastelowymi oknami podobnymi do wystaw sklepowych znajdują się małe pokoiki kurew, które rozebrane do bielizny siedzą tuż przy szybie w fotelikach wyścielanych poduszkami. Wyglądają jak wielkie, znudzone kotki.
Drugą stronę ulicy tworzy wielki gotycki kościół z czternastego wieku. Pomiędzy światem kurew i światem bożym unosi się niczym rzeka między dwoma królestwami intensywny smród moczu.
W środku ze starego gotyckiego stylu pozostały tylko gołe, białe ściany, filary, sklepienia i okna. Na ścianach nie wisi ani jeden obraz, nigdzie nie stoi żadna rzeźba. Kościół jest goły jak sala gimnastyczna. Tylko pośrodku ustawione w czworobok krzesła otaczają miniaturowe podium z pulpitem dla kaznodziei. Za krzesłami stoją drewniane kabiny, loże bogatych rodzin mieszczan. Te krzesła i loże są zupełnie niewspółmierne do kształtu ścian i rozmieszczenia filarów, jak gdyby chciały okazać gotyckiej architekturze swą obojętność i pogardę. Wiara kalwińska już przed stuleciami przemieniła kościół w rodzaj hangaru, którego jedyną funkcją jest ochrona wiernych przed deszczem i śniegiem.
Franz był zafascynowany: przez tę ogromną nawę przeszedł Wielki Marsz historii.
Sabina przypomniała sobie, jak po komunistycznym przewrocie w Czechach upaństwowiono wszystkie zamki i zmieniono je w technika, domy starców, a nawet w obory. Jedną z takich obór odwiedziła: do sztukaterii ścian przybito haki z żelaznymi kółkami, a do nich przywiązano krowy patrzące marzycielsko przez okna na park pałacowy, po którym biegały kury.
Franz powiedział:
– Ta pustka mnie fascynuje. Ludzie zgromadzili ołtarze, rzeźby, obrazy, fotele, dywany, księgi i potem przychodzi chwila radosnej ulgi, kiedy wymiata się to wszystko jak śmiecie ze stołu. Możesz sobie wyobrazić miotłę Herkulesa, która wymiata ten kościół?
Sabina wskazała na drewnianą lożę:
– Biedni musieli stać, a bogaci mieli loże. Jedno wszak łączyło bankiera i biedaka: nienawiść do piękna.
– Co to jest piękno? – spytał Franz i przed oczyma stanął mi wernisaż, w którym musiał niedawno wziąć udział u boku swej żony. Nieskończona marność języka i słów, marność kultury, marność sztuki.
Kiedy jako studentka pracowała na budowie huty i miała już dość wesołych marszy grzmiących bez przerwy z głośników, wsiadła którejś niedzieli na motocykl i pojechała daleko w góry. Zatrzymała się w nieznanej wiosce zagubionej wśród gór. Oparła motocykle ścianę kościoła i weszła do środka. Właśnie trwała msza. Religia była wtedy prześladowana i większość ludzi unikała kościoła. W ławkach siedzieli tylko starcy i staruszki – ci nie bali się reżymu. Bali się już tylko śmierci.
Ksiądz wygłosił śpiewnym głosem jakieś zdanie, a ludzie chórem je powtórzyli. Była to litania. Te same słowa powracały jak pątnik, który nie może oderwać wzroku od krajobrazu albo jak człowiek, który nie może rozstać się z życiem. Siedziała z tyłu na ławce, chwilami przymykała oczy, tylko po to, by lepiej słyszeć muzykę słów, a potem znów je otwierała: widziała w górze pomalowane na niebiesko sklepienie, a na nim wielkie złote gwiazdy. Była oczarowana.
Читать дальше