O tym myślała Sabina słuchając siwowłosego mężczyzny. Nie obchodził go fakt, czy jego rodacy grają dobrze w piłkę albo dobrze malują (nikt z Czechów nigdy nie zainteresował się, co Sabina właściwie maluje), ale czy ich walka z systemem komunistycznym była aktywna czy tylko pasywna, prawdziwa czy tylko na pokaz, od początku czy dopiero od teraz.
Ponieważ była malarką, miała dobre oko do twarzy i znała z Pragi fizjonomie ludzi, których namiętnością jest ocenianie i weryfikowanie innych. Wszyscy oni mieli palec wskazujący nieco dłuższy od środkowego i mierzyli nim w rozmówców. Zresztą również prezydent Novotny, który panował w Czechach przez czternaście lat, aż do roku 1968, miał dokładnie tak samo naondulowane przez fryzjera siwe włosy i najdłuższy ze wszystkich mieszkańców Europy środkowej palec wskazujący. Kiedy zasłużony emigrant usłyszał z ust malarki, której obrazów nigdy nie oglądał, że podobny jest do komunistycznego prezydenta Novotnego, spurpurowiał, zbladł, jeszcze raz spurpurowiał, jeszcze raz zbladł, chciał coś powiedzieć, nie powiedział nic i zamilkł. Wszyscy milczeli wraz nim, aż wreszcie Sabina podniosła się i odeszła.
Było jej strasznie przykro, ale już na dole, na chodniku przyszło jej do głowy: dlaczego właściwie miałaby się spotykać z Czechami? Co ją z nimi łączy? Krajobraz? Gdyby każdy z nich miał powiedzieć, co wyobraża sobie pod nazwą Czechy, obrazy, które stanęłyby im przed oczyma byłyby absolutnie różne i nie tworzyłyby żadnej całości.
Albo kultura? Ale co to jest? Muzyka? Dvorak i Janaczek? Tak. Ale co z Czechem, który nie ma słuchu? Fundament czeskiej wspólnoty rozpływa się natychmiast.
Albo wielcy ludzie? Jan Hus? Nikt z tych tutaj nie czytał nawet zdania z jego ksiąg. Jedyne, co zgodnie byli skłonni zrozumieć, to były płomienie, sława płomieni, w których spłonął na stosie, sława popiołów. A więc fundamentem czeskiej wspólnoty – mówi sobie Sabina – są dla nich tylko popioły, nic więcej. Tych ludzi łączy tylko klęska i wyrzuty, które sobie nawzajem robią.
Szła szybko ulicą. Bardziej niż rozejście z emigrantami wzburzyły ją teraz jej własne myśli. Wiedziała, że są niesprawiedliwe. Wśród Czechów byli przecież także inni ludzie niż ten mężczyzna z długim palcem wskazującym. Pełna zażenowania cisza, która nastąpiła po jej słowach nie oznaczała wcale, że wszyscy byli przeciwko niej. Raczej byli zaszokowani tym nagłym wybuchem nienawiści, tym nieporozumieniem, którego ofiarą wszyscy na emigracji padają, Dlaczego raczej im nie współczuje? Dlaczego nie widzi, jak są wzruszający w swym opuszczeniu?
My wiemy już, dlaczego. Kiedy zdradziła ojca, otworzyła się przed nią długa droga zdrad i każda nowa zdrada przyciągała ją jak zboczenie i jak zwycięstwo. Nie chce i nie będzie stała w szeregu! Nie będzie szła w szeregu wciąż z tymi samymi ludźmi i z tą samą gadaniną! Dlatego jest tak wzburzona własną niesprawiedliwością. To wzburzenie nie jest nieprzyjemne, przeciwnie, Sabina ma uczucie, jak gdyby właśnie odniosła jakieś zwycięstwo i ktoś niewidzialny oklaskiwał ją za to.
Ale zaraz za tym upojeniem odzywa się lęk: gdzieś ta droga musi mieć przecież kres! Raz wreszcie musi przestać zdradzać! Kiedyś musi się zatrzymać!
Był wieczór, spiesznie szła po peronie. Pociąg do Amsterdamu był już podstawiony. Szukała swego wagonu. Otworzyła drzwi przedziału, do którego wprowadził ją grzeczny konduktor i zobaczyła siedzącego na rozesłanym łóżku Franza. Wstał, żeby się z nią przywitać, a ona objęła go i obsypała pocałunkami.
Miała straszną ochotę powiedzieć mu jak najbanalniejsza z kobiet: Nie puszczaj mnie, przytul mnie do siebie, trzymaj mnie, zawładnij mną, bądź silny! Ale to były słowa, których nie mogła i nie umiała wypowiedzieć.
Kiedy wypuściła go z objęć, powiedziała tylko: Tak się strasznie cieszę, że jestem z tobą. Przy jej powściągliwości było to najwięcej, na co umiała się zdobyć.
Maty słownik niezrozumianych słów (ciąg dalszy)
Pochody
Dla Włochów albo Francuzów sytuacja jest prosta. Kiedy rodzice zmuszają ich, by chodzili do kościoła, mszczą się wstępując do partii (komunistycznej, maoistycznej, trockistowskiej itp.). Ale ojciec Sabiny posyłał ją najpierw do kościoła, a potem sam, ze strachu, zmuszał ją, żeby się zapisała do Komunistycznego Związku Młodzieży. Kiedy szła w pochodzie pierwszomajowym, nie umiała iść w nogę, tak że dziewczyna, która szła za nią, strofowała ją i naumyślnie następowała jej na pięty. Kiedy w pochodzie śpiewano, nigdy nie znała tekstu pieśni i tylko niemo poruszała ustami. Ale jej koleżanki to zauważyły i poskarżyły na nią. Od młodości nienawidziła pochodów.
Franz studiował w Paryżu, a ponieważ był nieprzeciętnie zdolny, jego kariera naukowa była pewna już, kiedy miał dwadzieścia lat. Już wtedy wiedział, że przeżyje całe życie między gabinetem uniwersyteckim, bibliotekami publicznymi i dwiema czy trzema salami wykładowymi; ta wizja budziła w nim uczucie, że się dusi. Miał ochotę wyjść ze swego życia, jak się wychodzi z domu na ulicę.
Dlatego, dopóki żył w Paryżu, tak chętnie chodził na manifestacje. Było to piękne – iść, coś czcić, czegoś się domagać, być z innymi. Pochody ciągnące bulwarem St. Germain albo od placu Republiki do Bastylii fascynowały go. Maszerujący i krzyczący tłum był dla niego uosobieniem Europy i jej historii. Europa to jest Wielki Marsz. Marsz od rewolucji do rewolucji, od walki do walki, wciąż naprzód.
Mógłbym to również wyrazić inaczej: Franzowi jego życie wśród książek wydawało się nierzeczywiste. Tęsknił za prawdziwym życiem, za dotknięciem innych ludzi, idących z nim ramię w ramię, za ich krzykiem. Nie uświadamiał sobie, że właśnie to, co uważa za nierzeczywiste (praca w pustelni gabinetów i bibliotek), jest jego prawdziwym życiem, a pochody, które wydawały mu się rzeczywistością, są tylko teatrem, tańcem, uroczystością, inaczej mówiąc: snem.
Sabina mieszkała w czasie studiów w domu akademickim. Na pierwszego maja wszyscy musieli wcześnie rano udawać się na miejsce zbiórki. Chowała się w ubikacji i dopiero kiedy budynek pustoszał, wracała do swego pokoju. Panowała cisza, jakiej nigdy nie przeżyła. Tylko z daleka rozbrzmiewała marszowa muzyka. Było to tak, jak gdyby ukryła się w muszli i z oddali brzmiało morze nieprzyjaznego świata.
Rok czy dwa po odjeździe z Czech znalazła się przypadkiem w Paryżu akurat w rocznicę rosyjskiej inwazji. Odbywała się demonstracja protestacyjna, a ona nie mogła się oprzeć, by nie wziąć w niej udziału. Młodzi Francuzi podnosili pięści i wykrzykiwali hasła przeciwko imperializmowi radzieckiemu. Hasła jej się podobały, ale naraz stwierdziła z zaskoczeniem, że nie jest w stanie krzyczeć wraz z innymi. Wytrzymała w pochodzie zaledwie kilka minut.
Zwierzyła się z tego swym francuskim przyjaciołom. Dziwili się: „Więc nie chcesz walczyć przeciwko okupacji swego kraju?” Chciała im powiedzieć, że za komunizmem, faszyzmem, wszystkimi okupacjami i inwazjami skrywa się ogólniejsze zło: obrazem tego zła jest dla niej maszerujący pochód ludzi, unoszących pięści i wykrzykujących unisono te same sylaby. Ale wiedziała, że nie umiałaby im tego wytłumaczyć. Skonfundowana, szybko zmieniła temat rozmowy.
Piękno Nowego Jorku
Chodzili po Nowym Jorku całymi godzinami: widok zmieniał się co krok, jak gdyby szli po krętej ścieżce w przepięknym górskim krajobrazie: pośrodku chodnika klęczał młody człowiek i modlił się, kawałek dalej drzemała oparta o drzewo piękna Murzynka, mężczyzna w czarnym garniturze przechodził przez jezdnię, dyrygując zamaszystymi gestami niewidzialną orkiestrą, z fontanny tryskała woda, a robotnicy budowlani siedzieli wokół niej i jedli obiad. Żelazne drabinki pięły się po fasadach odrażających domów z czerwonej cegły, ale te domy były tak obrzydliwe, że aż piękne; w ich sąsiedztwie stał wielki, szklany drapacz chmur, a za nim inny, na którego dachu zbudowano mały, arabski pałac z wieżyczkami, galeriami i złoconymi kolumnami.
Читать дальше