Franz posmutniał. Przyzwyczaił się już do połączenia życia miłosnego z podróżowaniem i w wezwanie „Pojedziemy do Palermo!” wkładał jednoznacznie erotyczną treść. Odpowiedź „Wolę Genewę!” miała dla niego równie jasny sens: jego kochanka nie pragnie go już.
Jak-to możliwe, że jest przy niej taki niepewny? Nie ma przecież po temu żadnych powodów! To nie on. a ona pierwsza podjęła erotyczną inicjatywę zaraz po ich formalnym zapoznaniu się; był przystojnym mężczyzną u szczytu kariery naukowej, jego koledzy nawet się go bali, bo w dyskusjach zawodowych był zarozumiały i uparty. Dlaczego więc wciąż myśli o tym, że kochanka go porzuci?
Nie mogę tego wyjaśnić inaczej niż przez fakt, że miłość nie była dla niego przedłużeniem jego publicznego życia, ale jego przeciwieństwem. Znaczyła dla niego pragnienie, by zdać się na czyjąś łaskę i niełaskę. Kto oddaje się drugiemu jak żołnierz do niewoli, musi porzucić wszelką broń. A ponieważ nic go nie chroni przed ciosami, nie może obronić się pytaniem, kiedy nastąpi uderzenie. Dlatego mogę powiedzieć: dla Franza miłość oznaczała ustawiczne oczekiwanie na cios.
Podczas gdy oddawał się rozczarowaniu, jego kochanka odłożyła pędzel i odeszła do sąsiedniego pomieszczenia. Wróciła z butelką wina. Bez słowa otworzyła ją i nalała wino do szklanek.
Kamień spadł mu z serca. Miał ochotę sam się z siebie śmiać. Słowa „Wolę Genewę!” nie oznaczały, że nie chce już z nim spać, a wręcz przeciwnie, że ma dość ograniczania chwil ich miłości wyłącznie do obcych miast.
Podniosła szklankę i wypiła ją do dna. Również Franz podniósł szklankę i wypił. Czuł wielką radość, że odmowa podróży do Palermo okazała się wezwaniem do kochania się, ale zaraz potem zrobiło mu się żal: jego kochanka zdecydowała się pogwałcić regułę czystości, którą wniósł do ich związku: nie zrozumiała jego starań, by uchronić miłość przed banalnością i oddzielić ją radykalnie od gniazda małżeńskiego.
To, żeby nie kochać się z malarką w Genewie było właściwie karą, którą sam sobie nałożył za to, że jest żonaty z inną kobietą. Odczuwał to jako winę albo defekt. Chociaż jego życie seksualne z żoną niewarte było nawet wzmianki, spali jednak we wspólnym łóżku, budziło ich w nocy obopólne chrapanie i wdychali zapachy swych ciał. Chętniej by sypiał sam, ale wspólne łóżko pozostaje symbolem małżeństwa, a symbole, jak wiemy, są niezniszczalne.
Ilekroć kładł się obok swej żony do łóżka, myślał o tym, że jego kochanka wyobraża sobie, jak właśnie kładzie się obok swej żony do łóżka. Za każdym razem myśl ta budziła w nim wstyd i właśnie dlatego pragnął jak najbardziej oddalić w przestrzeni łóżko, w którym sypiał z żoną od łóżka, w którym kochał się z kochanką.
Malarka znów nalała mu wina, upiła łyk, a potem milcząco, z jakimś dziwnym roztargnieniem, jak gdyby Franza w ogóle nie było, ściągnęła powoli bluzkę. Robiła to jak studenka szkoły teatralnej, która ma na ćwiczeniach pokazać, jak się zachowuje, kiedy jest sama w domu i nikt jej nie widzi.
Została tylko w spódnicy i biustonoszu. Potem (jak gdyby dopiero teraz przypomniała sobie, że nie jest w pokoju sama) spojrzała na Franza. Spojrzenie jej wprawiało go w zażenowanie, ponieważ go nie zrozumiał. Między kochankami szybko tworzą się reguły gry, których sobie nie uświadamiają, ale które mają swą wagę i nie należy ich lekceważyć. Spojrzenie, które teraz na niego skierowała, wymykało się tym prawidłom; nie miało nic wspólnego ze spojrzeniami i gestami, które antycypowały zwykle ich stosunek miłosny. Nie było w nim wyzwania ani kokieterii, raczej rodzaj pytania. Tylko że Franz nie miał najmniejszego pojęcia, o co go to spojrzenie pyta.
Potem ściągnęła spódnicę. Wzięła Franza za rękę i odwróciła go do wielkiego lustra, które stało o krok od nich oparte o ścianę. Nie puszczając jego ręki patrzyła w lustro wciąż tym samym przeciągłym, pytającym spojrzeniem, przenosząc je z niego na siebie i z powrotem na niego.
Pod lustrem stała na podłodze forma, na którą wetknięto stary męski czarny melonik. Schyliła się i wsadziła sobie ten melonik na głowę. Obraz w lustrze zmienił się od razu: widniała na nim teraz piękna, nieprzystępna, obojętna kobieta w bieliźnie i ze straszliwie niewłaściwym melonikiem na głowie. Trzymała za rękę mężczyznę w szarym garniturze i w krawacie.
Franz znów się uśmiechnął, uświadamiając sobie, jak bardzo nie rozumie swej kochanki. Rozebrała się nie po to, by się z nim kochać, ale po to, by wykonać jakiś dziwny żart, prywatny happening dla nich dwojga. Uśmiechnął się zgodliwie i ze zrozumieniem.
Czekał, że malarka odpowie na jego uśmiech uśmiechem, ale nie doczekał się. Nie wypuszczając jego ręki patrzyła w lustro na zmianę to na siebie, to na niego.
Czas happeningu przekroczył swe granice. Franzowi wydawało się, że żart (choć był skłonny uważać, że jest to żart uroczy) trwa już zbyt długo. Chwycił melonik w dwa palce i z uśmiechem zdjął go delikatnie z głowy Sabiny, po czym włożył go znów na formę. Wyglądało to tak, jakby ścierał gumką wąsy, które rozdokazywane dziecko dorysowało na obrazie Najświętszej Panienki.
Nie ruszała się jeszcze przez kilka sekund, wciąż przyglądając się sobie w lustrze. Potem Franz obsypał ją delikatnymi pocałunkami. Znów ją poprosił, aby pojechała z nim na dziesięć dni do Palermo. Obiecała mu to tym razem bez sprzeciwu. Odszedł.
Był znowu we wspaniałym humorze. Genewa, którą przeklinał przez całe życie jako stolicę nudy, wydała mu się nagle piękna i pełna przygód. Na ulicy stanął i popatrzył w górę na szerokie okna jej pracowni. Była późna, gorąca wiosna, nad wszystkimi oknami rozpięto pasiaste markizy. Franz doszedł do parku, za którym wznosiły się w oddali złote kopuły prawosławnej cerkwi jak pozłacane kule armatnie, które niewidoczna siła zatrzymała tuż przed upadkiem i zostawiła zawieszone w powietrzu. Było to piękne. Franz zszedł w dół na nabrzeże, wsiadł na stateczek komunikacji miejskiej i dał się przewieźć na północny brzeg jeziora, gdzie mieszkał.
Sabina została sama. Wróciła przed lustro. Wciąż jeszcze była w bieliźnie. Znów wsadziła na głowę melonik i długo się sobie przyglądała. Sam się dziwiła, że od tylu lat szuka jednej straconej chwili. Kiedyś, przed wielu laty przyszedł do niej Tomasz. Melonik go zainteresował. Wsadził go na głowę i przeglądał się w wielkim lustrze, które, tak samo jak tutaj, stało oparte o ścianę w jej praskim mieszkaniu. Chciał zobaczyć, czy byłoby mu do twarzy jako staroście z ubiegłego wieku. Stali przed lustrem (zawsze przed nim stali, kiedy się rozbierała) i obserwowali się. Była w samej bieliźnie i meloniku na głowie. Potem nagle zrozumiała, że oboje ten widok podniecił.
Jak to się mogło stać? Jeszcze przed chwilą melonik na głowie wydawał jej się zwykłym żartem. Czy od śmieszności do podniecenia jest tylko mały krok?
Tak. Kiedy patrzyła wtedy na siebie w lustrze, w pierwszej chwili widziała tylko zabawną sytuację. Ale wkrótce komizm został przykryty podnieceniem: melonik nie oznaczał żartu, ale gwałt; gwałt na Sabinie, na jej kobiecej godności. Widziała siebie z gołymi nogami, w krótkich majtkach, spod których prześwitywało krocze. Bielizna podkreślała siłę jej kobiecości, a twardy męski kapelusz tę kobiecość negował, gwałcił, ośmieszał. Tomasz stał obok niej ubrany, co oznaczało, że nie chodzi o żaden żart (w przeciwnym wypadku on również musiałby być w bieliźnie i w meloniku), ale o poniżenie. Zamiast nie zgodzić się na to poniżenie, ona je dumnie i prowokacyjnie demonstrowała, jak gdyby chciała się publicznie i dobrowolnie zgwałcić. W pewnym momencie nie mogła już dłużej wytrzymać i pociągnęła Tomasza na podłogę. Melonik poturlał się pod stół, a oni miotali się na podłodze przed lustrem.
Читать дальше