– Nie, nie wiem. Nie wiem też, ile się płaci za wypożyczenie. I w ogóle, jeżeli już o tym mowa, to nie mam również pojęcia, ile kosztuje skrzynka piwa, a już z całą pewnością nie potrafię powiedzieć, po co w ogóle jechałam tu do ciebie taki szmat drogi!
Wstała i ruszyła do wyjścia, ale narciarskie buty były dla niej za duże i za ciężkie, więc dogonił ją po kilku krokach.
– Masz rację – powiedział cicho. – Z nimi spotykam się codziennie. To ciebie nigdy nie widuję.
Katie usiadła na ławce przy stojącym nieopodal stole ogrodowym i oparła podbródek na pięściach.
– Po co mnie tutaj zabrałeś?
– Chciałem ci coś pokazać. – Katie opuściła wzrok. Widząc to, Jacob wyciągnął do niej rękę. – Spróbuj jeszcze raz. Ze mną. Pojedziemy wyciągiem, krzesełkowym.
– O, nie.
– Będziemy razem, obiecuję.
Pozwoliła wyprowadzić się na zewnątrz, przypiąć sobie z powrotem narty i zaciągnąć do kolejki czekających na wyciąg. Żartował sobie, przekomarzał się z nią i w ogóle był w każdym calu sobą, tym samym bratem, którego miała w pamięci. Zaczęła się zastanawiać, która z jego twarzy jest prawdziwa, a która to tylko czyste udawanie. A potem wyciąg porwał ich ponad wierzchołki najwyższych drzew, skąd widać było drogi prowadzące do stoku, a nawet najbliższe budynki uniwersytetu.
– Piękne – wyszeptała Katie.
– To właśnie chciałem ci pokazać – powiedział cicho Jacob. – Że Paradise to tylko maleńka kropka na mapie.
Nie odpowiedziała. Jacob pomógł jej wysiąść, a potem pokazał, co dalej. Słuchając jego wskazówek, powoli zjechała, ale nie mogła przestać myśleć o tym rozległym widoku rozciągającym się z góry. Trudno jej też było oprzeć się wrażeniu, że czułaby się o wiele bezpieczniej, gdyby mogła znów stanąć na samym dole, nie widząc niczego, jakby była zupełnie ślepa.
Gdyby to był zwykły niedzielny poranek, pomyślała Ellie, czytalibyśmy ze Stephenem „New York Timesa” w łóżku, zajadając bajgle i krusząc na pościel; może nawet włączylibyśmy sobie jakiś jazzik i pokochali się trochę. Tymczasem siedziała wciśnięta pomiędzy dwie młode dziewczyny, czekając na rozpoczęcie pierwszego w swoim życiu nabożeństwa na modłę amiszów.
Katie miała rację; dom pomieścił wszystkich przybyłych. Meble poodsuwano, żeby było gdzie ustawić długie kościelne ławy bez oparć, które przyjechały tutaj na wozie, a które najwidoczniej przewożono co niedziela z domu do domu. Dzięki szerokim drzwiom i złożonym ściankom działowym pomiędzy pokojami niemalże każdy mógł ze swojego miejsca widzieć centralną część domu, gdzie mieli stanąć odprawiający nabożeństwo. Kobiety i mężczyźni siedzieli razem, w jednym pokoju, ale po przeciwnych stronach, pary małżeńskie oraz starsi z przodu. W kuchni matki kołysały niemowlęta; najmłodsze z nich miały nie więcej niż kilka tygodni. Starsze dzieci siedziały cierpliwie z rodzicami, chłopcy u boku ojców, dziewczynki z mamami. Ellie wzdrygnęła się, kiedy Rebeka zmieniła pozycję, przyciskając ją jeszcze bliżej do ramienia Katie; w jej nozdrza bił zapach potu i mydła oraz ulotna woń zwierząt.
W końcu pomieszczenie zapełniło się do końca; nikogo więcej nie dałoby się już tam wcisnąć. W znaczącej ciszy, która zapadła, Ellie czekała, aż rozpocznie się nabożeństwo. Czekała długo. Nikomu się nie spieszyło, a ona najwidoczniej jako jedyna była zdania, że najwyższy już czas, żeby coś zaczęło się dziać. Rozejrzała się dookoła. Przez pokój przebiegła fala szeptów:
– No, powiedz.
– Nie… ty powiedz.
Wreszcie jakiś starszy mężczyzna uniósł się z miejsca i wypowiedział jakiś numer. W jednej chwili otworzyło się sto książek do nabożeństwa. Katie, trzymająca na podołku tom zatytułowany Ausband , odwróciła go lekko w stronę Ellie, tak aby adwokatka mogła widzieć druk.
Ellie westchnęła; kiedy wejdziesz między wrony… Uznawała mądrość tego przysłowia, tym bardziej że jej śpiew całkiem udatnie przypominał krakanie. Niemniej jednak, nawet gdyby posiadła sztukę solfeżu, miała marne szanse zaznajomić się z melodią, bo w książce do nabożeństwa nie było nut, tylko same słowa. Ellie nie znała ani jednego hymnu amiszów; prawdę mówiąc, w ogóle nie znała żadnych hymnów. Jeden ze starców zaczął śpiewać falsetem, powoli i miarowo, a reszta podjęła za nim. Ellie zauważyła, że mężczyźni odprawiający nabożeństwo – biskup Ephram, dwaj pastorzy i jeszcze jakiś człowiek, którego widziała po raz pierwszy – wstali i weszli po schodach na piętro domu. Mają szczęście, skurczybyki, pomyślała sobie.
Ta sama myśl uderzyła ją znowu pół godziny później, kiedy pierwszy hymn dobiegł końca, a zgromadzeni, posiedziawszy kilka minut w zupełnej ciszy, zaczęli kolejną pieśń, zatytułowaną Loblied . Ellie zamknęła oczy; nie mogła się nadziwić, skąd ci ludzie biorą siłę, żeby móc usiedzieć prosto na tych ławkach bez oparć. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz była w kościele, ale gdy biskup oraz trzej kaznodzieje zeszli wreszcie z powrotem na dół, aby rozpocząć pierwsze, wprowadzające kazanie, miała absolutną pewność, że nabożeństwo, w którym wtedy uczestniczyła, dawno zdążyłoby się już skończyć.
– Liebie Bruder und Schewstern. … Drodzy bracia i siostry…
– Gelobet sei Gott und der Vater unssers Herrn Jesu Christi…
Błogosławiony niech będzie Bóg, Ojciec naszego Pana Jezusa Chrystusa…
Katie, widząc, że Ellie już przysypia, zaczęła cichym szeptem tłumaczyć jej, co się dzieje.
– Teraz on przeprasza za to, że nie jest dobrym kaznodzieją i mówi, że nie chce zabierać czasu temu drugiemu bratu, który wygłosi główne kazanie.
– Skoro jest taki kiepski – odszepnęła Ellie – to dlaczego w ogóle to robi?
– Wcale nie jest taki kiepski. Chce tylko pokazać, że nie nosi pychy w sercu.
Ellie skinęła głową ze zrozumieniem. Starszy człowiek przedstawił się jej teraz w zupełnie innym świetle.
– Und wann dir einig sin lasset uns bede – rozległy się jego słowa i wszyscy zgromadzeni – oprócz Ellie – jak jeden mąż padli na kolana.
Adwokatka spojrzała na Katie, klęczącą ze spuszczoną głową, na nisko pochylone czoła kaznodziejów, na oblewające ją po same kolana morze czepków i schludnie przystrzyżonych czupryn. Bardzo powoli jej kolana dotknęły podłogi.
Nagle, w środku nocy, pokój Katie zalało jasne światło. Poderwana dreszczem ekscytacji, usiadła na łóżku, po czym wyskoczyła z niego i szybko się ubrała. Kiedy chłopak jeździł w sobotnią noc, aby zalecać się do dziewczyny, najczęściej brał ze sobą mocną latarkę, którą świecił w jej okno na znak, żeby wykradła się z domu, do niego. Katie zarzuciła na siebie ciepły szal – był luty, a na dworze trzaskał mróz – i na palcach zeszła po schodach, myśląc o oczach Johna Beilera, ciepłych i złotych niczym liście buku jesienią.
Rzecz jasna, zamierzała zrobić mu wymówkę, że wyciąga ją po nocy z domu na taki mróz, ale tylko po to, żeby potem, kiedy już zgodzi się z nim pójść, szturchnąć go raz czy dwa, dając do zrozumienia, że nie mówiła poważnie. Przypomniała sobie, że jej najlepsza przyjaciółka, Mary Esch, pozwoliła już Kędzierzawemu Joe Yoderowi pocałować się w policzek. Ostrożnie uchyliła boczne drzwi i wyszła na ganek; jej oczy jaśniały, a dłonie, wilgotne od potu, ziębły. Odwróciła się z uśmiechem błądzącym na ustach i stanęła twarzą w twarz ze swoim bratem.
– Jacob! – wykrztusiła. – Co ty tu robisz? – Natychmiast poderwała głowę, wbijając wzrok w okno sypialni rodziców. Dość by miała kłopotów, gdyby ją nakryli z kawalerem; trudno jej było nawet wyobrazić sobie, co zrobiłby ojciec, dowiedziawszy się, że Jacob jest w domu. Ale brat pospiesznie przyłożył palec do ust, złapał ją za rękę i pociągnął na ścieżkę wiodącą nad strumień. Pobiegli, szybko i cicho.
Читать дальше