– Nie – podziękowała, potrząsając głową. Nawet dla niej było całkiem jasne, że tutaj obowiązywała ścisła kolejność przy stole, a ona żadną miarą nie powinna jeść przed innymi.
– Jest pani naszym gościem – powiedział biskup Ephram, wskazując dłonią ławę.
– Muszę znaleźć Katie.
Nagle poczuła na ramionach czyjeś silne dłonie. Uniosła wzrok; Aaron Fisher prowadził ją z powrotem do stołu.
– To jest zaszczyt – wyjaśnił, patrząc jej prosto w oczy. Nie mówiąc już ani słowa, Ellie opadła na wskazaną ławę.
Jeszcze nigdy w życiu Katie nie widziała czegoś takiego jak zakończenie roku akademickiego na Pensylwańskim Uniwersytecie Stanowym. Była to wielka feeria barw, punktowana błyskami fleszów, które raz po raz napędzały jej strachu. Kiedy Jacob, odziany w dostojną czarną togę i biret, maszerował po swój dyplom, Katie klaskała najgłośniej ze wszystkich. Przepełniała ją duma z brata – uczucie obce amiszom, lecz tutaj, w tym uczelnianym świecie, wśród Englischers , słuszne i sensowne. Co więcej, studia zajęły Jacobowi tylko pięć lat, łącznie z tym pierwszym rokiem, poświęconym na opanowanie przedmiotów z programu szkoły średniej, których nigdy się nie uczył. I chociaż Katie w głębi serca nie rozumiała, po co komu więcej niż osiem klas, kiedy i tak trzeba w końcu będzie założyć rodzinę i zająć się domem, to nie mogła zaprzeczyć, że bratu to właśnie było potrzebne. Nieraz czytał jej na głos ze swoich książek, kiedy przyjeżdżała do niego, a ją, zanim zdążyła się obejrzeć, już porywały rozterki Hamleta, Holden Caulfield oczyma duszy przypatrujący się swojej siostrze na karuzeli i Gatsby wyciągający ręce do samotnego zielonego światła.
Nagle, całkiem znienacka, absolwenci wyrzucili birety w górę; chmara czarnych nakryć głowy zawisła w powietrzu niczym stado szpaków spłoszonych postukiwaniem młotków przy stawianiu stodoły. Katie uśmiechnęła się, widząc Jacoba spieszącego ku niej.
– Świetnie się spisałeś. – Uściskała brata. – Gut, gut!
– Dzięki, że przyjechałaś. – Jacob rozejrzał się i nagle wydał okrzyk, dostrzegłszy kogoś stojącego nieco dalej, po drugiej stronie trawnika. – Chodź, chcę ci kogoś przedstawić. – Zaprowadził ją do mężczyzny, który był wyższy nawet niż on sam; stał ubrany w podobną czarną togę, ale z błękitną szarfą na ramieniu. – Adam!
Wysoki mężczyzna odwrócił się i wyszczerzył zęby.
– Dla ciebie doktor Sinclair.
Był nieco starszy niż brat Katie; domyśliła się tego, zauważywszy zmarszczki w kącikach jego oczu, które nasunęły jej także myśl, że ten człowiek śmieje się często i z całego serca. Miał włosy koloru plastra miodu i niemalże takie same oczy. Ale to zupełnie inna rzecz sprawiła, że Katie nie mogła oderwać od niego wzroku; kiedy spojrzała mu w oczy, spłynęło na nią uczucie wszechogarniającego spokoju, jakby ten jeden Englisher miał duszę prostych ludzi.
– Adam obronił doktorat – wyjaśnił jej Jacob. – Od niego wynajmuję dom.
Katie skinęła potakująco głową. Wiedziała, że Jacob, od kiedy został asystentem na Penn State i zaczął prowadzić zajęcia, przeprowadził się z akademika na terenie uczelni do niewielkiego domu w mieście. Wiedziała, że jego właściciel planował wyjazd na jakieś badania i że zostały mu jeszcze dwa tygodnie; do tego czasu mieli mieszkać pod jednym dachem. Nie znała jednak jego nazwiska, podobnie jak nie miała pojęcia, że są na świecie tacy ludzie, w których towarzystwie, nawet stojąc tak daleko jak w tej chwili, ma się wrażenie, że wypełniają sobą całą przestrzeń, aż nie ma czym oddychać.
– Wie bist du heit – powiedziała i zaczerwieniła się, zła na siebie, że przywitała się z nim w Dietsch .
– Ty musisz być Katie – odpowiedział na jej powitanie. – Jacob opowiadał mi o tobie. – I wyciągnął do niej rękę zapraszającym gestem.
Ni stąd, ni zowąd przypomniały jej się historie, które czytał jej brat: o Hamlecie, Holdenie Caulfieldzie, o Gatsbym i zrozumiała, jasno i wyraźnie, że rozwiązywanie takich emocjonalnych łamigłówek to wiedza równie przydatna w życiu co umiejętność uprawiania warzyw czy rozwieszania bielizny. Zaciekawiło ją nagle, w jakiej dziedzinie ten człowiek zdobył swój doktorat. Powoli, niespiesznie, podała dłoń Adamowi Sinclairowi i odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech.
Po powrocie do domu i zjedzeniu obiadu, Aaron i Sara wybrali się z wizytą do krewnych i sąsiadów, co stanowiło tradycyjne niedzielne zajęcie amiszów. Ellie, natrafiwszy na upchnięty w jakimś zakamarku cały komplet powieści Laury Ingall z serii „Mały domek”, zasiadła do lektury. Czuła się zmęczona; ten bardzo długi poranek wytrącił ją z równowagi, a do tego nieustanny, rytmiczny tupot końskich kopyt, dochodzący od strony głównej drogi, przyprawiał ją o migrenę.
Katie skończyła zmywanie, przyszła do salonu i przysiadła na krześle tuż obok Ellie. Zamknąwszy oczy, zaczęła nucić łagodnym głosem.
Ellie rzuciła jej wściekłe spojrzenie.
– Można cię prosić?
– O co?
– Żebyś nie śpiewała mi piosenek, jak czytam.
– To nie jest piosenka – najeżyła się Katie. – A jak ci przeszkadza, to idź sobie gdzie indziej.
– Ja tu byłam pierwsza – przypomniała jej Ellie, czując się jak dziewczynka z siódmej klasy. Wstała jednak z miejsca i poszła sobie. Przy drzwiach obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że Katie idzie za nią.
– Zmiłuj się! Przecież masz teraz cały pokój dla siebie!
– Mogę cię o coś zapytać? Wiem, bo Mam mi powiedziała, że kiedyś przyjeżdżałaś tutaj na lato i mieszkałaś na takiej samej farmie jak nasza. Ciocia Leda jej o tym mówiła. To prawda?
– Prawda – przytaknęła Ellie z ociąganiem, nie mogąc zrozumieć, do czego dziewczyna zmierza. – A co?
Katie wzruszyła ramionami.
– Bo jakoś nie widzę, żeby ci się tutaj podobało. To znaczy u nas, na farmie.
– Farma mi odpowiada. Po prostu nie jestem przyzwyczajona do niańczenia swoich klientów. – Westchnęła w duchu, widząc urażoną minę Katie. – Przepraszam. To było nie na miejscu.
Katie spojrzała jej w oczy.
– Nie lubisz mnie.
Ellie nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Przecież w ogóle cię nie znam.
– Ja ciebie też. – Katie skrobnęła czubkiem buta drewnianą podłogę. – Wiesz, my tutaj spędzamy niedzielę inaczej niż inne dni.
– Zauważyłam. Nie ma robót domowych.
– Są, ale jest też czas na odpoczynek, na przyjemności. – Katie uniosła na nią wzrok. – Pomyślałam sobie, że my we dwie też mogłybyśmy spędzić tę niedzielę inaczej niż zwykłe dni.
Ellie poczuła ukłucie niepokoju, nie wiedząc, co ta dziewczyna chce jej zaproponować. Ucieczkę? Papierosa? Podarowanie sobie nawzajem kilku godzin niczym nieskrępowanej swobody?
– Pomyślałam sobie – ciągnęła dalej Katie – że mogłybyśmy się zaprzyjaźnić. Tylko na dziś, do wieczora. Mogłabyś udawać, że poznałaś mnie przypadkiem, podczas wizyty na tej farmie, gdzie mieszkałaś w dzieciństwie, a nie tak, jak było naprawdę.
Ellie odłożyła książkę. Gdyby udało jej się pozyskać przyjaźń Katie i skłonić ją do szczerych zwierzeń, to być może ekspertyza Coopa nie byłaby jej wcale potrzebna.
– Kiedy byłam mała – zaczęła powoli – żaden z moich kuzynów nigdy mnie nie pobił w puszczaniu kaczek.
Na twarzy Katie zajaśniał uśmiech.
– Myślisz, że nie wyszłaś z wprawy?
Wybiegły z domu, popychając się nawzajem i popędziły przez pole. Zatrzymały się nad brzegiem stawu. Ellie poniosła z ziemi gładki, płaski kamyk i cisnęła go na wodę, licząc odbicia. Naliczyła pięć.
Читать дальше