Przebierając się w łazience za ledwie przymkniętymi drzwiami, słuchałam planów, jakie Matthew miał na następny dzień. Obejmowały długi spacer, kolejną długą przejażdżkę konno i pracę w gabinecie.
Zgodziłam się na wszystkie, pod warunkiem że najpierw będzie praca. Przyciągał mnie alchemiczny manuskrypt, a ja bardzo pragnęłam bliżej mu się przyjrzeć.
Wsunęłam się do szerokiego łoża z czterema kolumnami, po czym Matthew otulił mnie pościelą i pogasił świece, ściskając palcami ich knoty.
– Zaśpiewaj mi – poprosiłam, przyglądając się jego długi palcom, które bez strachu wędrowały od jednego płomienia do drugiego. – Starą pieśń… tę, którą lubi Marthe. – Jej grzeszne zamiłowanie do miłosnych pieśni nie przeszło niezauważone.
Przez chwilę Matthew chodził w milczeniu, gasząc świece i ciągnąc za sobą cienie po coraz ciemniejszym pokoju. A potem zaczął śpiewać dźwięcznym barytonem.
Ni muer ni viu ni no guaris, Ni mai no m sent e si l'ai gran, Quar de s'amor no suy devis, Ni no sai si ja n'aurai ni ąuan, Qu'en Heys es tota le mercśs Que m pot sorzer o decazer.
Pieśń pełna była tęsknoty ocierającej się o smutek. Skończyła się, gdy Matthew stanął znowu koło mnie. Zostawił jedną palącą się świecę koło łóżka.
– Co znaczą jej słowa? – Sięgnęłam po jego rękę.
– „Nie odczuwam bólu w mej chorobie, ani umierając, ani żyjąc i wracając do zdrowia, bo nie została mi odjęta jej miłość”. – Pochylił się i pocałował mnie w czoło. – „Nie wiem, czy kiedykolwiek jej dostąpię, albowiem od jej miłosierdzia zależy, czy przyjdzie mi rozkwitnąć, czy też zmarnieć”.
– Kto to napisał? – spytałam, uderzona trafnością tych słów w ustach wampira.
– Mój ojciec napisał tę pieśń dla Ysabeau. Ale do autorstwa przyznał się kto inny – wyjaśnił Matthew, błyskając oczami i uśmiechając się promiennie i z zadowoleniem. Schodząc do siebie po schodach, nucił tę samą pieśń półgłosem. Leżałam samotnie w jego łóżku i przyglądałam się ostatniej płonącej świecy, dopóki się nie wypaliła.
Gdy następnego ranka wyszłam spod prysznica, powitał mnie Matthew, który trzymał w rękach tacę ze śniadaniem.
– Powiedziałem Marthe, że dziś rano chcesz popracować – wyjaśnił, podnosząc pokrywkę, która miała zapobiec wystygnięciu jedzenia.
– Rozpieszczacie mnie oboje – odparłam, rozwijając leżącą na pobliskim krześle serwetę.
– Nie sądzę, żeby cokolwiek mogło ci naprawdę zagrozić pod tym względem. – Matthew pochylił się i obdarował mnie długim pocałunkiem, spoglądając zamglonym wzrokiem. – Dzień dobry. Dobrze spałaś?
– Bardzo dobrze. – Wzięłam talerz z jego rąk, czerwieniąc się na wspomnienie propozycji, jaką zrobiłam mu poprzedniego wieczoru. Poczułam ukłucie zawodu, przypominając sobie jego grzeczną odmowę, ale ten jego poranny pocałunek stanowił potwierdzenie, że wyszliśmy poza granice przyjaźni i poruszaliśmy się w nowym kierunku.
Po śniadaniu zeszliśmy piętro niżej, włączyliśmy komputery i zabraliśmy się do pracy. Matthew położył na stole obok manuskryptu egzemplarz najzwyklejszego XIX-wiecznego wydania dawnego angielskiego przekładu Wulgaty .
– Dziękuję – zawołałam przez ramię, sięgając po księgę.
– Znalazłem to wydanie na dole. Przypuszczam, że Biblia, którą mam tutaj, niezbyt ci odpowiada – odparł, szczerząc zęby w uśmiechu.
– Wiesz, Matthew, absolutnie odrzucam możliwość powoływania się na Biblię Gutenberga. – Powiedziałam to poważniejszym tonem, niż zamierzałam, upodabniając się do szkolnej nauczycielki.
– Jeśli o mnie chodzi, to znam Biblię na wyrywki. Gdybyś miała jakieś pytania, możesz zwrócić się z tym do mnie – zaproponował.
– Nie zamierzam wykorzystywać twojej osoby jako księgi źródłowej.
– Rób, jak uważasz – odparł, wzruszając ramionami i uśmiechając się znowu.
Mając pod ręką komputer, a przed sobą alchemiczny manuskrypt, prędko pogrążyłam się w lekturze, analizowaniu i zapisywaniu wniosków. Oderwałam się od pracy tylko raz, gdy poprosiłam Matthew o jakiś ciężarek, którym mogłabym przyciskać kartki książki w czasie, gdy pisałam na klawiaturze komputera. Matthew rozejrzał się wokół siebie i znalazł brązowy medal z podobizną Ludwika XIV oraz małą drewnianą stopę, która według jego słów pochodziła od jakiegoś niemieckiego aniołka. Nie chciał mi oddać tych dwóch przedmiotów bez gwarancji, że do niego wrócą. W końcu usatysfakcjonowało go kilka kolejnych pocałunków.
Manuskrypt Aurora Consurgens był jednym z najpiękniejszych tekstów w alchemicznej tradycji, medytacją na temat żeńskiej postaci Mądrości, a także rozwinięciem idei chemicznego godzenia przeciwnych sobie sił przyrody. Tekst, jaki znalazłam w tym egzemplarzu, był niemal identyczny z tekstami, do jakich zaglądałam w Zurychu, Glasgow i Londynie. Ale ilustracje były zupełnie odmienne.
Ich autorka, Bourgot Le Noir, była prawdziwą mistrzynią w swym zawodzie. Wszystkie iluminacje były dokładne i pięknie wykonane. Ale jej talent nie polegał tylko na technicznym mistrzostwie. Przedstawienia postaci żeńskich wykonano ze szczególną wrażliwością. Mądrość była pełna siły, ale miała też w sobie pewną miękkość. Na pierwszej iluminacji, na której Mądrość osłaniała płaszczem uosobienie siedmiu metali, na jej obliczu malował się wyraz zagorzałej macierzyńskiej dumy.
Tak jak zapowiedział Matthew, w książce znajdowały się dwie iluminacje, których nie było w żadnym ze znanych egzemplarzy Aurora Consurgens. Obie ilustrowały ostatnią przypowieść poświęconą chemicznym zaślubinom złota i srebra. Pierwsza towarzyszyła słowom wypowiedzianym przez żeńską zasadę alchemicznej przemiany. Przedstawiana często jako królowa w bieli z emblematami księżyca, które podkreślały jej związek ze srebrem, została przekształcona przez Bourgot Le Noir w piękną przerażającą kreaturę ze srebrnymi wężami zamiast włosów i ocienioną twarzą, niczym księżyc podczas zaćmienia. Czytałam cicho tekst towarzyszący ilustracji, tłumacząc łacinę na angielski: Zwróć się do mnie całym sercem. Nie odpychaj mnie dlatego, że jestem ocieniona i zasłonięta. Zmienił mnie żar słonecznego ognia. Otoczyły mnie morza. Pod moim działaniem ziemia uległa zepsuciu. Zapadła nad nią noc, gdy osunęłam się do bagnistej otchłani i moja substancja się ukryła. Księżycowa Królowa trzymała w wyciągniętej dłoni gwiazdę. Wołałam do ciebie z głębin wody i będę wołać z głębin ziemi do tych, którzy koło mnie przechodzą, czytałam dalej. Szukaj mnie. Przyglądaj mi się. A jeśli znajdziesz kogoś innego, kto będzie mi podobny, dam mu poranną gwiazdę . Szeptałam cichutko kolejne słowa, a ilustracje Bourgot Le Noir ożywiały tekst wyrazem oblicza Księżycowej Królowej, który ukazywał zarówno jej strach przed odrzuceniem, jak i nieśmiałą dumę.
Na następnej stronie znajdowała się druga unikatowa ilustracja, która towarzyszyła słowom wypowiadanym przez zasadę męską, złotego Króla Słońce. Włoski stanęły mi dęba, gdy zobaczyłam przedstawiony przez Bourgot ciężki kamienny sarkofag, którego pokrywa uchylona była na tyle, aby można było zobaczyć leżącą w środku złotą postać. Oczy króla były pogodnie przymknięte, a na jego twarzy malowała się nadzieja, tak jakby śnił o swoim wybawieniu. Wstanę teraz i pójdę przez miasto. Będę szukał na jego ulicach na małżonkę czystej niewiasty – czytałam – o pięknym obliczu, jeszcze piękniejszym ciele i najpiękniejszych szatach. Ona odsunie kamień z wejścia do mego grobu i da mi skrzydła gołębicy, żebym mógł wzlecieć z nią do nieba i żyć wiecznie, zażywając spoczynku . Ustęp ten przypomniał mi ampułkę z Betanii w postaci maleńkiej srebrnej trumny Łazarza. Sięgnęłam po Biblię.
Читать дальше