– Zaciśnij pięść – powiedział spokojnie, wciągając rękawiczki, a potem sięgnął po pustą strzykawkę i pierwszą fiolkę.
Spełniłam jego polecenie, zacisnęłam pięść i przyglądałam się nabrzmiewającej żyle. Matthew nie zawracał sobie głowy zwykłym w takich przypadkach ostrzeżeniem, że poczuję ukłucie. Po prostu pochylił się i bez zbędnych ceremonii wbił ostrą stalową igłę w moje ramię.
– Dobra robota. – Rozluźniłam pięść, żeby umożliwić swobodny wypływ krwi.
Matthew zacisnął swoje szerokie usta, zmieniając fiolki. Napełnił je, wyciągnął igłę i wrzucił ją do szczelnie zamykanego pojemnika na odpadki biologiczne. Marcus zebrał fiolki i wręczył je Miriam, która zabrała się do ich opisania drobnym, czytelnym pismem. Matthew przyłożył kawałek gazy do miejsca ukłucia i przytrzymał ją silnymi chłodnymi palcami. Drugą ręką sięgnął po rolkę przylepca i umocował nim pewnie opatrunek.
– Data urodzenia? – spytała krótko Miriam, trzymając długopis nad probówką.
– Trzynastego sierpnia 1976 roku.
Miriam wytrzeszczyła oczy.
– Trzynastego sierpnia?
– Tak. O co chodzi?
– Chciałam się tylko upewnić – mruknęła.
– W większości przypadków pobieramy też chętnie wymaz z policzka. – Matthew otworzył małe opakowanie i wyjął dwie białe plastikowe łopatki. Ich spłaszczone końcówki miały nieco szorstką powierzchnię.
Otworzyłam bez słowa usta, umożliwiając mu pobranie najpierw jednego, a potem drugiego wymazu z wewnętrznej powierzchni policzka. Każdy z nich powędrował do innej, szczelnie zamykanej plastikowej rurki.
– Gotowe.
Rozglądając się po laboratorium, z jego spokojną elegancją nierdzewnej stali i niebieskiego oświetlenia, wyobraziłam sobie moich alchemików, którzy męczyli się w mrocznym świetle nad paleniskami na węgiel, mając prowizoryczne wyposażenie i popękane gliniane tygle. Co oni by dali za szansę pracy w takim miejscu jak to… i korzystania z narzędzi, które mogłyby pomóc im zrozumieć tajemnice stworzenia.
– Szukasz pierwszego wampira? – zapytałam, wskazując kartoteki.
– Czasami – odparł z ociąganiem Matthew. – Przeważnie śledzimy, w jaki sposób pożywienie i choroby wpływają na różne gatunki i w jakich okolicznościach wymierają pewne rody.
– I jest to rzeczywiście zgodne z prawdą, że należymy do czterech różnych gatunków, czy też demony, ludzie, wampiry i czarodzieje mają wspólnego przodka? – Zastanawiałam się zawsze, czy obstawanie przez Sarah przy tym, że czarownice mają niewiele wspólnego z ludźmi i innymi stworzeniami, opiera się na czymś więcej niż tradycja i pobożne życzenia. W czasach Darwina wielu uważało za rzecz niemożliwą, aby z pary zwykłych ludzkich przodków mogło powstać tak wiele odmian. Gdy jednak kilku białych Europejczyków przyjrzało się czarnym mieszkańcom Afryki, zostali zwolennikami teorii poligenizmu, która twierdziła, że rasy pochodzą od różnych niepowiązanych ze sobą przodków.
– Demony, ludzie, wampiry i czarodzieje różnią się znacznie na poziomie genetycznym – powiedział Matthew, świdrując mnie wzrokiem. Wiedział, dlaczego pytam, chociaż odmówił udzielenia mi jasnej odpowiedzi.
– Jeśli dowiedziesz, że nie należymy do różnych gatunków, ale stanowimy jedynie różne linie w ramach tego samego gatunku, to twoja teoria zmieni wszystko – ostrzegłam.
– Z czasem będziemy mogli wyobrazić sobie, w jaki sposób, jeśli w ogóle, powiązane są te cztery grupy. Wciąż jednak jesteśmy dalecy od tego – odparł, podnosząc się z miejsca. – Myślę, że wystarczy na dziś tych naukowych rozważań.
Pożegnałam się z Miriam i Marcusem, po czym Matthew odwiózł mnie do New College. Poszedł się przebrać i wrócił, żeby zabrać mnie na jogę. Jechaliśmy do Woodstock prawie w milczeniu, oboje zatopieni we własnych myślach.
Gdy dotarliśmy do Old Lodge, Matthew pomógł mi jak zwykle wysiąść, wyjął maty z bagażnika i zarzucił je sobie na ramię.
Otarły się o nas dwa wampiry, a jeden z nich dotknął mnie lekko. Matthew błyskawicznie sięgnął po moją dłoń i splótł swoje palce z moimi. Uderzył mnie kontrast między nami – w porównaniu z jego bladą i zimną skórą moja była tak żywa i ciepła.
Matthew nie puścił mojej ręki dopóty, dopóki nie weszliśmy do środka. Wracaliśmy po zajęciach do Oksfordu, rozmawiając najpierw o jakichś słowach wypowiedzianych przez Amirę, a potem o czymś, co mimowolnie zrobił lub może nie zrobił jeden z demonów, a co zdawało się doskonale oddawać istotę problemu, co to znaczy być demonem.
Gdy zatrzymaliśmy się za bramą New College, Matthew, inaczej niż zwykle, wyłączył silnik i dopiero potem pomógł mi wysiąść z auta.
Fred oderwał wzrok od monitorów systemu bezpieczeństwa, gdy wampir poszedł do szklanego przepierzenia portierni. Odsunął przesuwną szybę.
– Słucham?
– Chciałbym odprowadzić doktor Bishop do jej mieszkania. Czy mogę zostawić tu samochód razem z kluczykami, na wypadek, gdyby trzeba było go przestawić?
Fred rzucił okiem na kartonik z etykietką kliniki Johna Radcliffe'a i kiwnął potakująco głową. Matthew wrzucił mu kluczyki przez okienko.
– Matthew – powiedziałam nalegającym tonem – to jest blisko! Nie musisz mnie odprowadzać.
– A jednak to zrobię – odparł tonem ucinającym dalszą dyskusję. Gdy minęliśmy sklepione wejście do budynku i znaleźliśmy się poza zasięgiem wzroku Freda, znowu wziął mnie za rękę. Tym razem szokującemu zetknięciu z jego chłodną skórą towarzyszyło niepokojące muśnięcie ciepła gdzieś w moim żołądku.
U stóp schodów stanęłam naprzeciwko niego, ciągle trzymając go za rękę.
– Dziękuję, że zawiozłeś mnie znowu na jogę.
– Nic wielkiego. – Wetknął niesforny lok za moje ucho, przytrzymując dłużej palce na moim policzku. – Zapraszam cię jutro do siebie na kolację – powiedział cicho. – Teraz moja kolej na gotowanie. Mogę przyjechać tu po ciebie o siódmej trzydzieści?
Serce podskoczyło mi w piersi. Powiedz nie, rzuciłam sobie surowo w duchu, na przekór temu nagłemu skokowi.
– Z największą przyjemnością – rzekłam głośno. Wampir przycisnął zimne wargi do mojego policzka, potem do drugiego.
– Ma uaillante filie – szepnął mi do ucha. Moje nozdrza wypełnił jego oszołamiający kuszący zapach.
Dotarłam na górę i stwierdziłam, że ktoś umocował gałkę u drzwi, jak prosiłam, toteż z trudem obróciłam klucz w zamku. Powitało mnie miganie światełka automatycznej sekretarki zwiastujące następną wiadomość od Sarah. Podeszłam do okna i spojrzałam w dół, zobaczyłam, że Matthew patrzy w górę. Pomachałam mu ręką. Uśmiechnął się, włożył ręce do kieszeni i odwrócił się plecami do budynku, a potem rozpłynął w mroku nocy.
Matthew czekał na mnie w portierni o siódmej trzydzieści ubrany jak zwykle nienagannie, w jednolitej kombinacji delikatnej szarości i czerni. Odgarnął czarne włosy do tyłu, odsłaniając ich falistą linię nad czołem. Cierpliwie poddawał się inspekcji weekendowego portiera, który pożegnał mnie ukłonem i wyrachowanym „Do zobaczenia później, doktor Bishop”.
– Budzisz w ludziach instynkty opiekuńcze – mruknął Matthew, kiedy przechodziliśmy przez bramę.
– Dokąd idziemy? – Na ulicy nie było śladu jego auta.
– Zjemy dziś kolację w college'u – odparł, wskazując ręką w stronę Biblioteki Bodlejańskiej. Byłam najzupełniej pewna, że zabierze mnie do Woodstock lub do apartamentu w jakimś wiktoriańskim gmachu w północnym Oksfordzie. Nie przyszło mi na myśl, że może mieszkać w college'u.
Читать дальше