– Potrzebujesz czegoś? – spytała poirytowanym tonem Miriam, odsuwając z hałasem krzesło.
– Gdzie jest profesor Clairmont?
– Poluje – odparła Miriam, rzucając mi niechętne spojrzenie. – W Szkocji.
Poluje. Przełknęłam ślinę.
– Och. A kiedy wróci?
– Uczciwie mówiąc, nie wiem, doktor Bishop. – Miriam skrzyżowała ręce i wysunęła do przodu małą stopkę.
– Miałam nadzieję, że zabierze mnie dziś wieczorem do Old Lodge na zajęcia jogi – powiedziałam nieśmiało, próbując znaleźć jakieś wytłumaczenie, że zatrzymałam się koło niej.
Miriam odwróciła się, sięgnęła po kłębek czarnej dzianiny i rzuciła nim we mnie. Złapałam go, gdy przelatywał koło mojego biodra.
– Zostawiłaś to w piątek w jego samochodzie.
– Dziękuję. – Mój sweter pachniał goździkami i cynamonem.
– Powinnaś lepiej pilnować swoich rzeczy – mruknęła Miriam. – Jesteś czarownicą, doktor Bishop. Zacznij sama troszczyć się o siebie i przestań wciągać Matthew w swoje kłopoty.
Odwróciłam się bez słowa i ruszyłam, żeby odebrać od Seana moje manuskrypty.
– Wszystko w porządku? – spytał Sean, rzucając Miriam spojrzenie spod zmarszczonych brwi.
– Najmniejszych problemów. – Podałam mu mój stały numer miejsca, a ponieważ nadal miał zatroskaną minę, posłałam mu ciepły uśmiech.
Jakim prawem ta Miriam śmie odzywać się do mnie w taki sposób? – sapnęłam gniewnie, sadowiąc się na moim miejscu.
Poczułam w palcach ukłucia, jakby pod skórą mrowiły się setki owadów. Między ich koniuszkami przelatywały maleńkie niebiesko-zielone iskierki, które wydostawały się z porów, pozostawiając drobne nadpalenia. Zacisnęłam dłonie i prędko usiadłam na nich.
Sprawa była niepokojąca. Jak wszyscy pracownicy naukowi uniwersytetu, złożyłam przysięgę, że nie wywołam pożaru i nie zaprószę ognia w Bibliotece Bodlejańskiej. Tego rodzaju zachowanie moich palców przydarzyło mi się po raz ostatni, gdy miałam trzynaście lat. Trzeba było wówczas wzywać strażaków, żeby ugasili pożar w kuchni.
Gdy pieczenie ustąpiło, rozejrzałam się ostrożnie i westchnęłam z ulgą. Byłam sama w Selden End. Nikt nie widział mojego pokazu sztucznych ogni. Wyciągnąwszy dłonie spod ud, przyjrzałam się im, szukając dalszych śladów ich nadprzyrodzonego rozbudzenia. Siność ustępowała już odcieniom srebrzystej szarości, w miarę jak moc opuszczała koniuszki moich palców.
Otworzyłam pierwszą książkę dopiero wtedy, gdy upewniłam się, że jej nie podpalę. Przybrałam obojętną minę, udając, że nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło, wciąż jednak wahałam się, czy dotknąć komputera. Bałam się, że moje palce mogłyby się przylepić do plastikowych klawiszy.
Nic dziwnego, że trudno mi było się skupić, toteż w porze lunchu leżał przede mną ciągle ten sam manuskrypt. Miałam nadzieję, że szklanka herbaty przywróci mi spokój.
Na początku semestru można było oczekiwać, że w średniowiecznym dziale czytelni księcia Humfreya pojawi się grupa zwyczajnych czytelników. Dziś była tam tylko jedna, starsza kobieta, która badała przez lupę iluminowany manuskrypt. Siedziała między nieznajomym demonem a jedną z wampirzyc, którą pamiętałam z zeszłego tygodnia. Była tam również Gillian Chamberlain, wraz z czterema innymi czarownicami. Posłały mi groźne spojrzenia, tak jakbym wyrządziła krzywdę całemu gatunkowi.
Spiesząc do kawiarni, przystanęłam obok stołu Miriam.
– Przypuszczam, że dostałaś instrukcje, żeby pójść za mną na lunch. Przyjdziesz?
Miriam odłożyła długopis z przesadną ostrożnością.
– Idź przodem.
Gdy dotarłam do tylnych schodów, Miriam stanęła przede mną. Wskazała na stopnie po drugiej stronie.
– Zejdź tamtędy.
– Dlaczego? A co to za różnica?
– Rób jak chcesz. – Wzruszyła ramionami. Znalazłszy się na podeście kilka stopni niżej, zajrzałam przez małe okno w wahadłowych drzwiach, które prowadziły do górnej czytelni. Zatkało mnie.
Pomieszczenie wypełnione było po brzegi różnymi stworzeniami. Podzieliły się. Przy jednym z długich stołów siedziały tylko demony, ale co ciekawe, przed żadnym z nich nie leżała nawet jedna, otwarta lub zamknięta książka. Wampiry zajmowały inny stół. Siedziały bez ruchu, nie mrugnąwszy nawet okiem. Czarownice robiły wrażenie, jakby coś studiowały, ale ich zmarszczone brwi wskazywały nie na skupienie, ale raczej na poirytowanie tym, że demony i wampiry zajęły stoły najbliższe klatki schodowej.
– Trudno się dziwić, że nie mieszamy się między sobą. Żadna ludzka istota nie mogłaby tego nie zauważyć – orzekła Miriam.
– Czy ja znowu coś zmalowałam? Co? – zapytałam szeptem.
– Nic. Matthew jest dziś nieobecny – odparła rzeczowo Miriam.
– Dlaczego oni tak się go boją?
– Musisz zapytać o to jego samego. Wampiry nie zajmują się plotkami. Ale nie martw się – dodała, obnażając ostre białe zęby – wszystko działa doskonale, więc nie masz się czego obawiać.
Włożyłam ręce do kieszeni i pomknęłam w dół po schodach, a potem przecisnęłam się przez tłum turystów na dziedzińcu. U Blackwella przełknęłam kanapkę i wypiłam butelkę wody. Miriam uchwyciła moje spojrzenie, gdy przechodziłam koło niej do wyjścia. Przerwała lekturę artykułu o jakimś tajemniczym morderstwie i ruszyła za mną.
– Diano – powiedziała spokojnie, kiedy wchodziłyśmy w bramę biblioteki – co ty knujesz?
– Nie twój interes – odcięłam się. Miriam westchnęła.
Wróciłam do czytelni księcia Humfreya i zauważyłam czarodzieja w tweedowej marynarce. Miriam przyglądała nam się uważnie ze środkowego przejścia, nieruchoma jak posąg.
– Ma pan do mnie jakiś interes?
Pochylił na bok głowę, potwierdzając moje domysły.
– Nazywam się Diana Bishop – powiedziałam, wyciągając rękę.
– Peter Knox. Wiem doskonale, kim pani jest, córką Rebecki i Stephena. – Dotknął lekko koniuszków moich palców. Leżała przed nim XIX-wieczna księga uroków, a obok niej piętrzył się stos książek na ten temat.
Jego nazwisko było mi znane, choć nie kojarzyłam go z niczym. Poczułam niepokój, słysząc w ustach czarodzieja imiona moich rodziców.
– Proszę poprosić swoich przyjaciół, żeby… opuścili bibliotekę. Dziś zjawiają się nowi studenci. Nie chce pan chyba, żeby się wystraszyli.
– Jestem pewien, doktor Bishop, że gdybyśmy zamienili spokojnie kilka słów, doszlibyśmy do jakiegoś porozumienia – odparł, popychając okulary na grzbiet nosa. Im bliżej Knoxa się znajdowałam, tym większe czułam zagrożenie. Poczułam złowróżbne ukłucia pod paznokciami.
– Nie ma się pani czego obawiać z mojej strony – powiedział smutnym tonem. – Ale z drugiej strony ten wampir…
– Jest pan przekonany, że natrafiłam na coś, co jest własnością czarodziejów – przerwałam mu. – Nie mam już tego. Jeśli chce pan wziąć do ręki manuskrypt Ashmole 782 , na stole przed panem znajdują się rewersy.
– Nie rozumie pani złożoności całej sytuacji.
– Nie, i nie chcę nic o tym wiedzieć. Proszę zostawić mnie w spokoju.
– Pod względem fizycznym jest pani bardzo podobna do swojej matki. – Wzrok Knoxa przesunął się po mojej twarzy. – Ale widzę, że ma pani też w sobie coś z uporu Stephena.
Poczułam zawiść i poirytowanie, jakie towarzyszyły mi zawsze, gdy jakaś czarownica albo czarodziej wspominali moich rodziców lub dzieje mojej rodziny, tak jakby mieli wobec nich takie sama prawa jak ja.
Читать дальше