Zaczynam myśleć o prawie pięciu otrzymanych faksem stronach. Nie mogę sobie wyobrazić, żebym miała w biurze czas na napisanie tak długiego listu. Sonia przytacza wiele dowcipów o mężczyznach – jest to szczególny dekalog dotyczący podstawowych błędów popełnianych przez mężczyzn w łóżku. A skoro leje tyle wody, używam techniki szybkiego czytania, którą wpojono mi na uniwersytecie, żeby wychwycić to co najzabawniejsze.
Po paru minutach chowam faks do torebki. Sonia sama już nie wie, co wymyślić, żeby być zabawną. Ale przynajmniej dzięki niej zapomniałam o obecności grubasa u mojego boku. Nagle dostrzegłam, że się obudził i przez moje ramię przygląda się temu, co czytam. Nasze spojrzenia spotykają się i na jego ustach rysuje się uśmieszek wspólnika, którego nie odwzajemniam, bo nie mam na to ochoty.
Z dużą uwagą zaczynam śledzić informacje na monitorze ukazującym mapę świata i pozycję naszego samolotu. Jesteśmy już nad Ameryką Południową. Skupiając się na tej obserwacji, zapominam o przykrych wydarzeniach ostatnich dni, o nerwicy Andresa i mojej obsesji na punkcie Cristiána. Czekają na mnie inne przygody.
Lotnisko w Limie przypomina wielki bazar. Zaledwie postawiwszy stopę na peruwiańskiej ziemi, pogrążam się w chaosie. W końcu udaje mi się przebrnąć przez kontrolę paszportową, a nawet wywlec swój bagaż do wyjścia. Kiedy zamykają się za mną drzwi lotniska, zderzam się ze ścianą nieprzyjemnego wilgotnego upału, który zwiastuje mi duszne noce i choroby gastryczne. Dużo mnie kosztuje już samo oddychanie, a straszny zapach zgniłych owoców dodatkowo zatruwa powietrze. Zdesperowana, poszukuję taksówki z klimatyzacją. Zadowalam się w końcu samochodem z maleńkim kierowcą ubranym w koszulę z surowego lnu i zielone wojskowe spodnie. Ociera krople potu z czoła chusteczką i przygląda mi się bezustannie, jakbym była jakimś skarbem. Widząc mnie, daje mi znak ręką, że jest wolny. Ani przez chwilę się nie waham i podchodzę do niego.
– Jadę do hotelu Prado, w Miraflores. Czy w samochodzie ma pan klimatyzację?
– Oczywiście, panienko. Proszę wsiadać, zawiozę panią prędko – odpowiada, prawie wyrywając mi z rąk walizkę.
Klimatyzacja polega na kilku wiatraczkach umieszczonych w zagłówku siedzenia kierowcy, skierowanych na pasażerów, które nie przestają się z trudem obracać, produkując dźwięki przypominające brzęczenie osy. Powstrzymuję się od jakichkolwiek komentarzy, lepsze to niż nic.
Lima jest gigantycznym szałasowiskiem, gdzie wiele domów, znajdujących się w stanie ruiny, ma dachy pokryte foliowymi torebkami, udającymi zabezpieczenie przed opadami. Nigdy nie wyobrażałam sobie czegoś podobnego. Pożądliwie poszukuję wzrokiem ładnego domu, jakiejś rezydencji, wychodzących ze szkoły dzieci, ubranych w granatowe mundurki i długie skarpety, ale ich nie widzę. Zamiast tego pojawiają się malutkie brudne twarzyczki z wysuszonymi smarkami. Taksówkarz wskazuje mi palcem morze i miejskie plaże. Po postoju przed światłami zawraca i mówi:
– Niech się pani tu nigdy nie kąpie, panienko. Wszystkie plaże w Limie są zanieczyszczone. Musi pani wyjechać z miasta, żeby móc wykąpać się bez ryzyka.
Przerażona, oglądam ogromne śmietniska pokrywające plażę i z obrzydzeniem dostrzegam tam ludzi z podwiniętymi do kolan nogawkami spodni, przeszukujących świństwa, które inni wyrzucili. Mam mdłości, muszę kilka razy potrząsnąć głową, żeby nie zwymiotować. Instynktownie poszukuję w torebce mojej międzynarodowej karty szczepień i sprawdzam wszystkie wypisane ręcznie nazwy i daty zastrzyków. Podróż taksówką wydaje mi się wiecznością i już nie odważam się patrzeć przez okno, nie chcąc oglądać tego horroru. W końcu dojeżdżamy do hotelu, którego fasada świadczy, że są w nim luksusowe pokoje. Wysiadam z taksówki i natychmiast podbiega do mnie hotelowy boy, ubrany w czerwono – czarny garnitur i błyszczące buty.
– Witamy w hotelu Prado, panienko.
W recepcji jest już zawiadomienie o moim przyjeździe i otrzymuję klucze do apartamentu, którego okna wychodzą na tyły budynku. Pokój jest dokładnie taki, o jaki prosiłam. Myślę, że w końcu odnalazłam spokój. Ściany mają beżowy kolor, a w kącie stoi brązowa skórzana sofa. Ogromne łóżko jest świeżo pościelone i kładę się na chwilę, żeby zregenerować siły stracone podczas podróży samolotem i niekończącej się przejażdżki taksówką. Ale nagle przypomina mi się pierwsze zadanie, które muszę wykonać: zadzwonić do Prinsy.
Nie udaje mi się odnaleźć mojego rozmówcy, zostawiam więc wiadomość. Postanawiam znów zejść do recepcji. Dziewczyna, która się mną zajmowała, gdy przyjechałam, przedstawia mi się, nie przestając się uśmiechać – ma na imię Eva – i oferuje możliwość wynajęcia przewodnika, który pokaże mi miasto.
– Mamy ich wielu i niedrogo kosztują.
Wyciąga listę przewodników, nie czekając na moją odpowiedź, i kładzie mi ją przed samymi oczyma. Wcale nie mam zamiaru zatrudniać przewodnika, ale jedno imię przykuwa moją uwagę. Mężczyzna nazywa się tak samo jak ten hiszpański pisarz:
Rafael Mendoza
Przewodnik turystyczny
Fotograf prasowy i filmowiec
Tel.: 58 58 63
Pager: 359357934
– Zna pani Rafaela Mendozę? – pytam Evę.
– Rafael jest świetnym profesjonalistą, a poza tym doskonałym fotografem. Może chciałaby pani mieć zdjęcia z Peru?
Jej twarz rozjaśniła się, kiedy Eva wymawiała jego imię, i znów, nie pytając mnie, zapisuje mi jego numer telefonu.
Słyszę, że zostawia wiadomość na automatycznej sekretarce.
– Rafa, to ja, Eva, z hotelu Prado, to pilne. Jest dla ciebie praca.
Żegnana obietnicą Evy, że poznam Rafę następnego dnia, wsiadam do windy z taką ochotą na seks, że nawet ja nie umiem wyjaśnić jej przyczyn. Może to wpływ ciśnienia podczas tylu godzin lotu? Gdy dojeżdżam na swoje piętro i poszukuję kluczy w torebce, słyszę męski głos.
– Dobry wieczór, panienko. Co za przypadek, że zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu!
Nawet nie zobaczywszy jego twarzy, tylko same usta, wiem z kim mam do czynienia. Natychmiast rozpoznałam ten cyniczny uśmieszek wspólnika na maleńkich ustach, które śliniły się parę godzin wcześniej na widok moich nóg, podczas lotu. Gruboskórny, łysawy facet włożył już klucze do zamka swojego pokoju. Zatrzymuję się na chwilę, żeby mu się przyjrzeć, a on korzysta z sytuacji i mówi:
– Może wejdzie pani na chwilę i napijemy się czegoś?
Sama się zdziwiłam, kiedy odpowiedziałam mu, że chętnie, to bardzo miłe z jego strony, i że to niezwykły zbieg okoliczności, że mieszkamy w tym samym hotelu, aż do chwili gdy drzwi zatrzasnęły się za moimi plecami. Zaprosił mnie, żebym usiadła na sofie, która jest dokładnie taka sama, jak ta, którą mam w swoim pokoju. Tylko ściany różnią się kolorem, u niego są jasnożółte, a zasłony kolorowe.
– Czego się pani napije? Szampana, czerwonego wina…?
– Whisky – odpowiadam bezmyślnie.
– Czystej czy z lodem?
– Poproszę z lodem.
Grubas zamawia przez telefon lód i nalewając sobie szampana, zaczyna przesłuchanie na temat przyczyn mojej obecności w Peru.
– Pracuję w agencji reklamowej – tłumaczę mu, usiłując przybrać przyjemny wyraz twarzy.
W gruncie rzeczy wydaje się miłym facetem; to jego otyłość sprawiła, że skreśliłam go od pierwszego wejrzenia. Przez chwilę czuję się winna.
– A pan?
– Pracuję dla spółki telefonicznej. Jestem informatykiem i przyjechałem doprowadzić do porządku oprogramowanie w naszej peruwiańskiej filii. Wie pani, że nasze towarzystwo zainwestowało dwa miliardy peset w Peru? – Pyta mnie jak profesor sprawdzający, czy jego uczeń dobrze przygotował się do egzaminu.
Читать дальше