Przez pierwszych dwanaście, może piętnaście dni prawie nie zamieniła z nim słowa. Nie miał pojęcia, co porabiała podczas swoich częstych i długich nieobecności w domu, i chociaż dużo by dał, żeby wiedzieć, nigdy nie ośmielił się jej o nic pytać. Uważał, że takt i delikatność są ważniejsze niż potrzeba zaspokojenia ciekawości, więc zamiast narażać się na gniew Lillian, starał się poskromić swoją ciekawość i po prostu czekał na rozwój wydarzeń. Lillian przeważnie wychodziła z domu o dziewiątej, najpóźniej o dziesiątej rano. Czasem wracała wczesnym wieczorem, czasem grubo po północy. Niekiedy wychodziła rano, wracała wieczorem, żeby się przebrać, po czym znów wychodziła na wiele godzin. Dwa lub trzy razy pojawiła się z powrotem dopiero następnego ranka; wówczas szybciutko szła do siebie na górę, przebierała się i ponownie znikała na cały dzień. Sachs podejrzewał, że spędza wieczory w męskim towarzystwie – albo ciągle z tym samym facetem, albo za każdym razem z innym – nie miał jednak pojęcia, dokąd udawała się w ciągu dnia. Przypuszczał, że do jakiejś pracy, ale czy na pewno? Przecież równie dobrze mogła cały dzień jeździć bez celu po mieście, chodzić do kina albo stać na plaży obserwując fale.
Pomimo swoich tajemniczych wypadów nigdy nie omieszkała poinformować Sachsa, kiedy może się jej spodziewać z powrotem. Oczywiście robiła to bardziej z myślą o córce niż o nim, ale – chociaż podawała czas w dużym przybliżeniu („Wrócę bardzo późno” albo „Do zobaczenia jutro rano”) – przynajmniej mógł sobie zaplanować dzień i własne zajęcia tak, aby dom nadal sprawnie funkcjonował. Ponieważ Lillian tyle godzin spędzała na mieście, opieka nad Marią spoczywała niemal wyłącznie na Sachsie. To go najbardziej zdumiewało; choć w stosunku do niego Lillian zawsze była szorstka i oziębła, bez wahania powierzyła mu opiekę nad dzieckiem, a to znaczyło, że miała do niego zaufanie, może nawet większe, niż zdawała sobie sprawę. Starał się patrzeć optymistycznie na tę anomalię. Świadom był, rzecz jasna, że Lillian go wykorzystuje – traktuje jak frajera, na którego może zrzucić swoje obowiązki – a z drugiej strony jej zachowanie wyraźnie wskazywało, iż czuje się z nim bezpieczna i wie, że jej nie skrzywdzi.
Towarzystwa dotrzymywała Sachsowi dziewczynka, ona była jego nagrodą pocieszenia, jego prawdziwą radością. Codziennie rano szykował Marii śniadanie, potem odprowadzał ją do przedszkola, po południu ją stamtąd odbierał, wieczorem zaś szczotkował jej włosy, przygotowywał kąpiel, otulał ją kołderką. Były to drobne przyjemności, których wcześniej nie mógł przewidzieć, a teraz im dłużej przebywał z dziewczynką, tym bardziej czuł się z nią zżyty. W przeszłości o opiekę nad córką Lillian prosiła kobietę, która mieszkała przecznicę dalej, ale pani Santiago, choć była nad wyraz sympatyczna, miała własną liczną gromadkę i na Marię zwracała uwagę tylko wtedy, gdy któreś z dzieci jej dokuczało. Dwa dni po tym, jak Sachs się do nich wprowadził, dziewczynka oznajmiła z powagą, że nigdy więcej nie pójdzie do pani Santiago. Lubi przebywać z Sachsem, więc gdyby jemu to nie wadziło, wolałaby z nim spędzać czas po powrocie z przedszkola. Ben odparł, że byłby zachwycony. Rozmawiali w drodze do domu i chwilę po tym, gdy to powiedział, poczuł, jak malutka rączka zaciska się wokół jego kciuka. Jakieś pół minuty szli w milczeniu, po czym dziewczynka zwolniła i rzekła:
– Poza tym pani Santiago ma własne dzieci, a ty nie, prawda?
Już poprzednio jej mówił, że nie ma ani synka, ani córeczki, ale skinął głową, pokazując małej, że słusznie rozumuje.
– To niesprawiedliwe – ciągnęła Maria – żeby jedna osoba miała aż tyle dzieci, a druga ani jednego, prawda?
Znów tylko pokiwał głową, nie przerywając dziewczynce wywodu.
– Myślę, że tak będzie lepiej – oświadczyła Maria. – Ty będziesz miał mnie, pani Santiago będzie miała swoje dzieci i wszyscy będą szczęśliwi.
W najbliższy poniedziałek wynajął na poczcie w Berkeley skrytkę pocztową, żeby mieć adres do korespondencji, następnie odstawił plymoutha do filii agencji, z której go wypożyczył, po czym za niecałe tysiąc dolarów kupił dziewięcioletniego buicka skylarka. We wtorek i w środę otworzył jedenaście kont oszczędnościowych w jedenastu różnych bankach. Bał się zdeponować wszystkie pieniądze w jednym banku, zresztą otwarcie kilkunastu kont wydało mu się czymś rozsądniejszym niż pojawienie się w jednym miejscu ze stu pięćdziesięcioma tysiącami dolarów w gotówce. Poza tym liczył na to, że będzie się mniej rzucał w oczy, przychodząc po kolejne raty dla Lillian. Kasjerzy czy dyrektorzy banków prędzej zapamiętają faceta, który zjawia się codziennie, niż takiego, który podejmuje pieniądze raz na ileś dni. Z początku myślał, że każdego dnia będzie odwiedzał inny bank, ale kiedy się okazało, że przy wypłacie tysiąca dolarów wymagana jest sygnatura dyrektora, zaczął zaglądać do dwóch banków dziennie, a także korzystać z bankomatów, które wypłacały do pięciuset dolarów jednorazowo. Tak więc wypłaty z każdego konta wynosiły pięćset dolarów tygodniowo, co było kwotą na tyle drobną, że nie wzbudzało żadnych podejrzeń. W sumie też bardziej wolał wsuwać plastikową kartę w otwór i za pomocą guziczków porozumiewać się z maszyną, niż rozmawiać z żywą osobą.
Przez kilka pierwszych dni ogromnie się denerwował. Podejrzewał, że pieniądze, które znalazł w wozie Reeda Dimaggio, są kradzione, a to mogło oznaczać, że numery seryjne banknotów zostały rozesłane do wszystkich banków w kraju. Mając do wyboru ryzyko związane z pójściem do banku albo trzymanie pieniędzy w domu, Sachs wybrał jednak bank. Jeszcze nie wiedział, czy może ufać Lillian, a nie chciał tego sprawdzać zostawiając w domu całą gotówkę i czekając, że po powrocie niczego nie zastanie. W każdym banku, do którego wchodził, bał się że kasjer spojrzy na banknoty, przeprosi go na moment i wróci z policjantem u boku. Ale pracownicy banku, którzy otwierali mu konta, byli nad wyraz mili i ściskając mu serdecznie dłoń, cieszyli się z nowego klienta. W ramach premii dostał pięć tosterów, radio z budzikiem, przenośny telewizor i flagę amerykańską.
Z początkiem drugiego tygodnia Sachs wpadł w pewien rytm, jego życie stało się uregulowane. Po odprowadzeniu Marii do przedszkola wracał pieszo do domu, zmywał talerze po śniadaniu, po czym jechał do dwóch kolejnych banków ze swojej listy, a czasem jeszcze do trzeciego po pieniądze dla siebie. Po podjęciu gotówki dla Lillian wstępował do jednej z kawiarenek na Telegraph Avenue, siadał przy stoliku w kącie i przez godzinę, wypijając kilka filiżanek cappuccino, przeglądał „San Francisco Chronicle” i „New York Timesa”. W obu gazetach niewiele w sumie było na interesujący go temat. W nowojorskiej prasie właściwie przestano pisać o śmierci Dimaggio, zanim Ben opuścił wschodnie wybrzeże; pojawił się jeszcze wywiad z kapitanem policji stanu Vermont, ale nic poza tym. „Chronicle” najwyraźniej też znudziła ta sprawa. Po serii artykułów o ruchu ochrony środowiska i organizacji Dzieci Planety (wszystkie pióra Toma Muellera) nazwisko Reeda Dimaggio znikło z łamów prasy. Podniosło to Sachsa na duchu, choć nie do tego stopnia, aby poczuł się zupełnie bezpiecznie. Od początku swojego pobytu w Kalifornii codziennie rano wertował prasę. Miało to w sobie coś z obrządku religijnego, z odprawiania modłów: weź gazetę, wstrzymaj oddech, sprawdź, czy nie są na twoim tropie, czy przez kolejną dobę nic ci nie grozi.
Читать дальше