– Cześć, przystojniaku – rzekła. – Tęskniłeś za mną?
– Bez przerwy – odparł. – Od chwili, kiedy widziałem cię po raz ostatni, aż do teraz.
Ponieważ mówił z przesadną żarliwością, można było potraktować jego słowa jako żart, jako niewinne przekomarzanie się, w rzeczywistości jednak naprawdę się za nią stęsknił.
– To dobrze. Bo ja za tobą też.
Stanęła przy stoliku, po czym śmiejąc się wesoło, wyciągnęła ręce w bok niczym modelka i zgrabnym ruchem obróciła się dokoła na palcach.
– Jak ci się podoba moja kiecka? – zapytała. – Kupiłam na wyprzedaży za sześćset dolarów. Ale mi się trafiła okazja, nie?
– Jest śliczna. I warta każdego centa. No i rozmiar jest w sam raz. Gdyby była odrobinę mniejsza, moja wyobraźnia nie miałaby nic do roboty. Wszystko byłoby na wierzchu.
– Taka jest teraz moda. Strój ma być prosty i kuszący.
– Co do tego drugiego, to zgoda. Natomiast co do prostoty, to w wypadku tej sukienki mam duże wątpliwości.
– Ale nie jest wulgarna?
– Nie. Coś tak świetnie uszyte nie może być wulgarne.
– To dobrze. Bo ktoś mi powiedział, że wyglądam w niej wulgarnie, i chciałam poznać twoją opinię, zanim ją zdejmę.
– To znaczy, że pokaz mody już skończony? – zapytał Sachs.
– Owszem. Robi się późno. Poza tym chyba nie myślisz, że taka stara baba jak ja może popisywać się do rana?
– Szkoda. Zaczynało mi się podobać.
– Czasem bywasz mało rozgarnięty…
– Pewnie tak. Rzeczy skomplikowane chwytam w lot. Rzeczy proste wprawiają mnie w zakłopotanie.
– Takie jak zdejmowanie sukienki? Jak tak dalej pójdzie, sama będę musiała ją zdjąć. Trochę by to wszystko zepsuło, prawda?
– Prawda. Na oko to dość prosty zabieg. Żadnych guzików, z którymi się trzeba męczyć, żadnych zatrzasek czy suwaków. Wystarczy pociągnąć w górę.
– Albo zsunąć w dół. Wybór należy do pana, panie Sachs – powiedziała.
Po chwili siedziała przy nim na kanapie, a zaraz potem sukienka leżała na podłodze. Lillian była w żartobliwym, a zarazem namiętnym nastroju; rzuciła się na Sachsa, w krótkich, szalonych zrywach atakując jego ciało. Nie robił nic, aby jej przeszkodzić. Wiedział, że jest pijana, ale nawet gdyby nic do niego nie czuła, gdyby tylko alkohol i nuda pchały ją w jego ramiona, gotów był na to przystać. Może – powtarzał sobie w myślach – taka okazja więcej się nie powtórzy; po miesiącu oczekiwania na to, co właśnie miało miejsce, odwrócenie się od Lillian byłoby czymś po prostu niewyobrażalnym.
Kochali się na kanapie w salonie, potem kochali się na łóżku w sypialni na górze i nawet kiedy alkohol wyparował Lillian z głowy, była równie żarliwa jak na początku: oddawała się Sachsowi z taką pasją i żywiołowością, że wszelkie wątpliwości, które go wcześniej dręczyły, znikły bezpowrotnie. Upajał się nią aż do wyczerpania. Ale najdziwniejsze było, że kiedy obudzili się o świcie i ponownie rzucili na siebie w bladym świetle poranka, które sączyło się do pokoju, Lillian powiedziała Benowi, że go kocha, a Ben patrząc jej w oczy, nie dojrzał w nich nic, co by wzbudziło jego niedowierzanie.
Nie wiadomo, co sprowokowało Lillian, i Sachs nigdy nie zdobył się na odwagę, żeby ją o to spytać. Po prostu z radością zaakceptował istniejący stan rzeczy i niczego więcej od życia nie pragnąc, dał się unieść potężnej fali szczęścia. Niespodziewanie, w trakcie jednej nocy, z dwóch oddzielnych istot przemienili się w parę. Odtąd Lillian spędzała w domu całe dni, sumiennie wypełniając obowiązki matki i pomagając Benowi w różnych pracach domowych, a za każdym razem kiedy podnosiła na niego wzrok, czytał w jej oczach te same słowa, co tamtego poranka w łóżku. Gdy minął tydzień i wydawało się, że Lillian już się nie wycofa, Sachs wreszcie uwierzył w trwałość zmiany. Kilka dni pod rząd zabierał Lillian na zakupy, sprawił jej nowe sukienki i buty, bieliznę z jedwabiu, ofiarował kolczyki z rubinami, sznur pereł. Chodzili do eleganckich restauracji, pijali drogie wina, rozmawiali, snuli plany i kochali się do upadłego. To było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, ale Sachs nie potrafił już jasno myśleć. W ogóle nie był w stanie myśleć ani skupić się na niczym poza własnym szczęściem.
Nie wiadomo, jak długo by to trwało. Gdyby to tylko od nich zależało, może z tej dzikiej namiętności, z tego dziwnego, nieoczekiwanego romansu zrodziłaby się autentyczna miłość. Mimo trudnego początku i tragicznych okoliczności, w jakich się poznali, może udałoby im się wyjechać razem i zacząć życie od nowa. Niestety, musieli wziąć pod uwagę inne sprawy. Niecałe dwa tygodnie później rozległy się pierwsze dzwonki ostrzegawcze. Uczucie, które ich połączyło, zachwiało delikatną równowagą panującą w ich domu i mała Maria bynajmniej nie była zadowolona ze zmiany. Owszem, odzyskała matkę, ale jednocześnie coś straciła i po tej stracie czuła się tak, jakby runął cały jej świat. Prawie przez miesiąc żyła z Sachsem w raju. Była jedynym obiektem jego uczuć, uwielbiał ją jak nikt dotąd, spełniał każde jej życzenie, a potem z dnia na dzień, bez żadnego uprzedzenia, po prostu ją porzucił. Nocami sypiał teraz w łóżku jej matki, a w ciągu dnia i wieczorem zamiast siedzieć w domu i dotrzymywać jej, Marii, towarzystwa, zostawiał ją z opiekunkami, a sam wychodził. Dziewczynka miała pretensje do dorosłych. Miała za złe matce, że zajęła jej miejsce w sercu Bena i miała za złe Benowi, że tak okrutnie ją zawiódł. Wytrzymała tę sytuację przez trzy czy cztery dni, po czym to posłuszne, mile dziecko zamieniło się w małego potworka, który na przemian dąsa się, wpada we wściekłość i wybucha płaczem.
W niedzielę Sachs zaproponował, żeby się wybrać we trójkę do parku w Berkeley Hills. Maria była dla odmiany w świetnym humorze, więc Lillian przyniosła z szafy na górze stary koc, załadowali się razem do buicka i ruszyli na drugi koniec miasta. Przez pierwszą godzinę wszystko układało się dobrze. Lillian leżała na kocu, Maria bujała się na huśtawce, a słońce spalało resztki porannej rosy. Nie było powodu do większego niepokoju nawet wtedy, gdy dziewczynka szalejąc na placu zabaw, uderzyła się w głowę. Przybiegła na koc, cała we Izach, tak jakby to zrobiło każde dziecko na świecie. Lillian wzięła córkę w ramiona, zaczęła ją pocieszać, delikatnie, z czułością całowała zaczerwienione miejsce na skroni dziewczynki. Sachs obserwował te zabiegi z uznaniem, bądź co bądź była to skuteczna, tradycyjna metoda leczenia dziecięcych potłuczeń, jednakże tym razem nie przynosiła najmniejszych efektów. Maria wciąż zalewała się łzami, nie reagując na czułości Lillian, która usiłowała ją pocieszyć, i chociaż miała tylko niewielkie zadrapanie na czole, tak bardzo narzekała na ból i tak strasznie łkała, że w pewnym momencie zaczęła się dusić. Lillian ponownie przytuliła córkę, ale Maria wyrwała się matce protestując, że ta za mocno ją ściska. Sachs dojrzał ból w oczach Lillian, a potem gdy dziewczynka odepchnęła matkę, dostrzegł również złość. Nie wiadomo kiedy z niczego zrobiła się afera. Ze trzydzieści metrów od miejsca, gdzie siedzieli, lodziarz ustawił swój wózek. Chcąc odwrócić uwagę dziewczynki od skaleczenia, Sachs zaproponował, że kupi jej loda. Od razu się lepiej poczujesz, powiedział, uśmiechając się najserdeczniej jak umiał, po czym ruszył biegiem do barwnego parasola nie opodal na ścieżce. Okazało się, że było szesnaście różnych smaków. Nie wiedząc, jakie Maria lubi, wybrał dwa: pistacjowy i tutti frutti. Może przynajmniej spodoba się jej nazwa, pomyślał. Nie spodobała się. Chociaż łzy już nie ciekły takim strumieniem jak przed chwilą, dziewczynka spojrzała na zielonkawe lody podejrzliwym wzrokiem, a gdy je wzięła do ręki i ostrożnie polizała, dosłownie wpadła w szał. Krzywiąc się i plując, jakby miała w ustach truciznę, krzyczała, że lody są obrzydliwe. Po czym znów wybuchnęła płaczem, a kiedy jej furia dosięgła zenitu, przełożyła lody do prawej rączki i z całej siły cisnęła je w Sachsa. Pacnęły go w brzuch i rozprysły mu się na koszuli. Gdy Ben schylił głowę, żeby obejrzeć szkodę, Lillian zerwała się z koca i uderzyła córeczkę w twarz.
Читать дальше