Ale na tym kończyło się moje zainteresowanie wybuchami. Działalność Ducha kojarzyła mi się przede wszystkim z nieobecnością Bena, z bolesną tęsknotą za przyjacielem; minął ponad rok, zanim sam Duch wzbudził moją ciekawość. Było to wiosną 1989 roku. Włączyłem telewizor i widząc walczących o demokrację chińskich studentów odsłaniających na placu Niebiańskiego Spokoju nieudolnie wykonaną kopię Statuy Wolności, zdałem sobie sprawę, że nie doceniłem znaczenia tego symbolu. Statua Wolności była symbolem uniwersalnym, wyrażającym ideę ukochaną przez wszystkich na całym świecie i Duch odegrał istotną rolę we wskrzeszeniu jej znaczenia. Niesłusznie go lekceważyłem, uznając za wariata. Poruszył naszym sumieniem i teraz fale wstrząsu, który wywołał, zaczynały się rozchodzić, sięgając coraz dalej i dalej. Coś się stało, coś nowego wisiało w powietrzu; tej wiosny, kiedy szedłem przez miasto, często miałem wrażenie, że chodnik niemal wibruje mi pod nogami.
Na początku roku zacząłem pisać nową powieść; kiedy latem wyjechałem z Iris do Vermont, byłem tak pochłonięty pracą, że nie potrafiłem o niczym innym myśleć. Dwudziestego piątego czerwca zadekowałem się w oficynie, tam gdzie Ben zawsze zamykał się do pracy, ale nawet to nie wybiło mnie z rytmu. Następuje taki moment w życiu pisarza, kiedy książka, którą pisze, zaczyna rządzić jego życiem, a tworzony przez niego świat staje się ważniejszy od prawdziwego. Przebywając w gabinecie Bena, rzadko zastanawiałem się nad tym, że siedzę w fotelu, na którym on kiedyś siedział, przy biurku, przy którym on pisał, i oddycham tym samym co on powietrzem, a gdy sobie o tym przypominałem, po prostu sprawiało mi to radość. Cieszyłem się na myśl, że znajduję się w miejscu, w którym on spędzał tyle czasu, i byłem pewien, że on też by się cieszył wiedząc, że tu jestem. Wyczuwałem jego obecność; była to obecność pozytywna, zachęcająca do pozostania, niczym nie zagrażająca. Ben chciał, żebym pracował w tym ustronnym zakątku, nie miałem co do tego wątpliwości. Chociaż powoli zacząłem podzielać zdanie Iris (że Sachs nie żyje, że nigdy do nas nie wróci), nadal miałem wrażenie, że ja i Ben się rozumiemy, zupełnie jakby nic się w naszym życiu nie zmieniło.
W pierwszych dniach sierpnia Iris wyjechała do Minnesoty na ślub koleżanki, którą znała jeszcze z dzieciństwa. Zabrała z sobą Sonię. David do końca miesiąca miał być na obozie letnim, więc zostałem sam i mogłem się poświęcić wyłącznie pisaniu. Po kilku dniach wpadłem w rytm, w jaki zwykle wpadam, kiedy Iris wyjeżdża; za dużo pracy, za mało jedzenia, bezsenne noce. Gdy Iris leży ze mną w łóżku, nie mam problemów z zaśnięciem, ale z chwilą gdy mnie opuszcza, lękam się zamknąć oczy. Każda kolejna noc jest gorsza od poprzedniej, z każdą coraz dłużej nie mogę zasnąć i wkrótce siedzę przy zapalonym świetle do pierwszej, drugiej, wreszcie trzeciej nad ranem. Tak było w tym roku, tak było i w zeszłym. W każdym bądź razie nie spałem, kiedy Sachs nieoczekiwanie pojawił się w Vermont. Dochodziła druga w nocy; leżałem w sypialni na górze, czytając nędzny kryminał, książczynę, którą wiele lat temu zostawił jakiś gość, kiedy usłyszałem warkot samochodu zbliżającego się polną drogą. Podniosłem wzrok znad książki czekając, aż szum silnika ucichnie w oddali, ale ku mojemu zdziwieniu kierowca zwolnił przed domem Sachsów, światła reflektorów omiotły okna, po czym wóz wykręcił i szorując o krzaki głogu, zatrzymał się na podwórzu. Wciągnąłem spodnie i ruszyłem pędem na dół; wpadłem do kuchni w parę sekund po tym, jak silnik zgasł. Nie było czasu na zastanowienie. Skierowałem się prosto ku szafce ze sztućcami, chwyciłem najdłuższy nóż jaki zdołałem wymacać, po czym ustawiłem się w ciemności, czekając na intruza; byłem pewien, że to jakiś bandyta czy szaleniec. Chyba nigdy w życiu się nie bałem tak jak przez następnych dziesięć czy dwadzieścia sekund. Zanim zdążyłem rzucić się do ataku, zapaliło się światło – zapaliło się, bo intruz wchodząc do kuchni, automatycznie przekręcił kontakt – i w chwili gdy moje plany obronne zostały udaremnione, spostrzegłem, że intruzem jest Sachs. Jednakże w tym ułamku sekundy, między błyskiem światła a uświadomieniem sobie, kto wszedł do kuchni, sądziłem, że już po mnie. Sachs zrobił ze trzy lub cztery kroki i nagle zamarł: w tym momencie zobaczył mnie – gotowego do skoku, z nożem w górze.
– Mój Boże – szepnął. – To ty?
Usiłowałem coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie wydobyć z siebie słowa.
– Zauważyłem światło palące się w sypialni – rzekł, patrząc na mnie z niedowierzaniem. – Myślałem, że to Fanny…
– Nie. To nie Fanny.
– No, widzę.
– Ale również ty to nie ty. To niemożliwe. Ty nie żyjesz. Wszyscy wiedzą, że nie żyjesz. Leżysz w jakimś rowie na poboczu drogi i gnijesz pod stertą liści.
Chwilę trwało, zanim doszedłem do siebie po szoku, ale w sumie otrząsnąłem się szybciej, niż mogłem oczekiwać. Ben dobrze wyglądał, sprawiał wrażenie osoby silnej, zdrowej, i gdyby nie odrobina siwizny we włosach, byłby dokładnie tym samym człowiekiem co dawniej. Myślę, że to mnie uspokoiło. Nie miałem przed sobą zjawy czy ducha; to był mój stary przyjaciel, tak samo pełen energii i tak samo gadatliwy jak zwykle. Nim minął kwadrans, zdążyłem ponownie przywyknąć do Bena, oswoić się z myślą, że wcale nie zginął.
Nie spodziewał się, że mnie tu zastanie, i dlatego, jak powiedział, zbaraniał na mój widok. Zanim zasiedliśmy do rozmowy, kilka razy mnie za to przeprosił, ale biorąc pod uwagę okoliczności naszego spotkania, myślę, że żadne przeprosiny nie były konieczne.
– To przez ten nóż – rzekłem. – Gdybym wszedł do swojego domu i zobaczył faceta, który chce mnie zadźgać, też bym zbaraniał.
– Chodzi o to, że nie spodziewałem się ciebie tutaj. Ale cieszę się, że cię widzę.
– Nie przesadzaj z tą radością. Dlaczego miałbyś się cieszyć po tak długim czasie…
– Nie dziwię się, że jesteś na mnie zły.
– Nie jestem. Na początku owszem, byłem, ale później złość mi przeszła.
– I co?
– Nic. Zacząłem się o ciebie bać. I odtąd chyba cały czas się boję.
– A co z Fanny? – spytał. – Czy ona też się o mnie boi?
– Fanny, mój drogi, jest znacznie dzielniejsza ode mnie – rzekłem. – Nigdy nie przestała wierzyć, że żyjesz.
Uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony z tego, co usłyszał. Aż do tej chwili nie byłem pewien, czy zamierza zostać czy wyjść, ale nagle przysunął sobie krzesło i usiadł; zachowywał się tak, jakby właśnie podjął bardzo ważną decyzję.
– Co popalasz? – spytał, wciąż szeroko uśmiechnięty.
– To co zawsze. Schimmelpennincki.
– Świetnie. Więc przynieś nam po cygarku. I może jakąś butelczynę.
– Pewnie jesteś zmęczony?
– Owszem. Przejechałem sześćset pięćdziesiąt kilometrów i jest druga nad ranem. Ale chyba chcesz ze mną pogadać, nie?
– Rozmowa może poczekać do jutra – powiedziałem.
– Kto wie, czy jutro nie stchórzę.
– A dziś jesteś gotów gadać?
– Tak, dziś jestem gotów. Dopóki tu nie wszedłem i nie zobaczyłem cię z nożem, nie zamierzałem nic mówić. Tak miało być: buzia na kłódkę, nikomu ani słowa. Ale zmieniłem zdanie. Nie w tym rzecz, że nie mogę dłużej wytrzymać, bo mogę, ale lepiej żeby na wszelki wypadek ktoś o wszystkim wiedział. W razie gdyby coś mi się stało.
– Dlaczego coś miałoby ci się stać? – zapytałem.
Читать дальше