Kąpiel go odprężyła, poczuł się rozleniwiony, prawie senny; wycierając ręcznikiem włosy, przez kilka minut krążył po piętrze, zaglądając do trzech znajdujących się tam niedużych pokoi. Jeden należał do Marii, drugi do Lillian, trzeci – niewiele większy od sporej komórki – służył kiedyś jako gabinet Reeda Dimaggio. Stało tu biurko i półka na książki, a w całą wolną przestrzeń wciśnięto tyle rupieci (kartony, sterty ubrań i zabawek, czarno-biały telewizor), że Sachs szybko się wycofał, nawet nie próbując wejść do środka. Wszedł natomiast do pokoju Marii, rzucił okiem na jej lalki i książeczki, na zdjęcia z przedszkola wiszące na ścianie, na gry planszowe i pluszowe zwierzaki. Pokój dziewczynki, choć panował w nim nieporządek, był jednak schludny w porównaniu z pokojem Lillian. Tu dopiero było królestwo bałaganu, stolica niechlujstwa! Nie pościelone łóżko, porozrzucane części garderoby i bielizny, przenośny telewizor, na którym stały dwie zabrudzone szminką filiżanki do kawy, podłoga zawalona pismami i książkami. Sachs spojrzał na tytuły, które walały się pod nogami (ilustrowany podręcznik wschodniego masażu, bestseller o reinkarnacji, dwa kryminały, biografia Louise Brooks), ciekaw, czy na ich podstawie można odgadnąć zainteresowania Lillian. Po chwili, niemal jak w transie, zaczął wysuwać szuflady komody i oglądać ich zawartość: każdą rzecz – majtki, staniki, pończochy, halki – brał na moment do ręki, potem odkładał na miejsce i brał następną. Kiedy to samo zrobił z zawartością szafy, nagle przypomniał sobie groźbę Lillian i przeniósł wzrok na stojące po obu stronach łóżka szafki nocne. Sprawdziwszy je, doszedł do wniosku, że po prostu blefowała. Nigdzie nie było żadnej broni.
Widząc, że telefon jest wyłączony z gniazdka, Sachs włączył go z powrotem. Ledwo to uczynił, rozległ się przeraźliwy terkot. Dźwięk był tak głośny, że Sachs podskoczył, zamiast jednak podnieść słuchawkę, usiadł na łóżku i czekał, aż dzwoniący się zniechęci. Po osiemnastu czy dwudziestu dzwonkach telefon wreszcie zamilkł. Kiedy nastała cisza, Sachs chwycił słuchawkę i wykręcił numer Marii Turner w Nowym Jorku. Skoro rozmawiała już z Lillian, wiedział, że nie powinien dłużej zwlekać. Nawet nie tyle mu chodziło o oczyszczenie atmosfery między nimi, co o oczyszczenie własnego sumienia. Był jej winien jakieś usprawiedliwienie, a także przeprosiny za to, że wyjechał bez pożegnania.
Spodziewał się, że będzie na niego zła, lecz nie oczekiwał takiego ataku wściekłości. Ledwo Maria rozpoznała jego głos, natychmiast zaczęła go wyzywać od idiotów, skurwysynów, oszustów. Nigdy dotąd nie słyszał, aby odzywała się tak do kogokolwiek. Przez kilka minut nie dopuszczała go do słowa, tylko z dziką, narastającą furią miotała przekleństwa. Kiedy tak siedział przerażony, ze słuchawką przy uchu, wreszcie uświadomił sobie to, co – gdyby nie był takim durniem – zrozumiałby wcześniej w Nowym Jorku. Maria się w nim zadurzyła i pomijając oczywiste powody jej złości (to, że wyjechał chyłkiem i że się okazał takim niewdzięcznikiem), zachowywała się jak porzucona kochanka, jak kobieta, którą zostawił dla innej. Co gorsza, ubzdurała sobie, że porzucił ją dla osoby, która kiedyś była jej najlepszą przyjaciółką. Sachs usiłował wybić to Marii z głowy. Pojechał do Kalifornii z przyczyn osobistych, Lillian nic a nic dla niego nie znaczy, Maria się myli, niesłusznie go podejrzewa – tłumaczył się jednak tak nieporadnie, że Maria zaczęła mu wymyślać od kłamców. Rozmowa przybierała coraz gorszy obrót, na szczęście Sachs zdołał raz i drugi ugryźć się w język, przemilczeć zniewagę i w końcu duma Marii wzięła górę nad jej złością. Straciła chęć do dalszych inwektyw; zamiast przeklinać, zaczęła się śmiać – może z niego, a może z siebie. Po chwili śmiech nagle przeszedł w łzy; jej histeryczny szloch przejął Sachsa dogłębnie. Sporo czasu minęło, zanim się uspokoiła i mogli normalnie porozmawiać. Nie żeby rozmowa cokolwiek dała, ale przynajmniej prowadzili ją bez zacietrzewienia. Maria uważała, że powinien zadzwonić do Fanny – powiedzieć jej, że nic mu nie jest, że żyje – ale Sachs odmówił. Jego zdaniem byłoby to zbyt ryzykowne. Na pewno powiedziałby jej o Reedzie Dimaggio, a nie chciał wplątywać Fanny w swoje kłopoty. Im mniej o wszystkim wie, tym lepiej. Po co ją do tego mieszać, w dodatku niepotrzebnie? Po to, odparła Maria, że Fanny należy się wyjaśnienie. Sachs ponownie przytoczył argumenty przeciwko rozmowie z żoną i przez dobre pół godziny spierali się, nie mogąc się nawzajem przekonać. Nie było jednej prawdy, jedynej słusznej drogi postępowania, mimo to każde z nich uparcie trwało przy swoich opiniach i poglądach. Mogli byli oszczędzić sobie dyskusji.
– To nie ma sensu – powiedziała wreszcie Maria. – Ty w ogóle nie słuchasz, co do ciebie mówię.
– Słucham. Tylko się z tobą nie zgadzam.
– Sam sobie zaszkodzisz, Ben. Im dłużej będziesz zwlekał, tym bardziej sobie zaszkodzisz. Kiedy dojdzie do składania zeznań…
– Nie zamierzam składać żadnych zeznań.
– Może będziesz musiał. Może policja cię znajdzie i nie będziesz miał innego wyjścia.
– Spokojna głowa. Żeby wpadli na mój trop, ktoś musiałby dać im cynk. A ty mnie nie wydasz, prawda? Przynajmniej taką mam nadzieję. Mogę ci na tyle ufać, co, Mario?
– Możesz. Ale nie jestem jedyną osobą, która orientuje się we wszystkim. Lillian też wie, a nie mam przekonania, czy ona umie dotrzymać słowa.
– Nie, Lillian nikomu nic nie powie. To byłoby nielogiczne. Za wiele ma do stracenia.
– W kontaktach z Lillian nie liczyłabym na logikę, Ben. Ona nie myśli w ten sam sposób co ty. Nie stosuje tych samych reguł. Jeśli jeszcze tego nie odkryłeś, napytasz sobie biedy.
– I tak mam same kłopoty. Trochę więcej mi nie zaszkodzi.
– Dobrze ci radzę, Ben, wyjedź stamtąd. Wszystko jedno dokąd. Po prostu wsiądź do samochodu i wyjedź. Teraz, od razu, zanim Lillian wróci do domu.
– Nie mogę – powiedział. – Muszę doprowadzić do końca to, co zacząłem. Po prostu muszę. To moja jedyna szansa; nie mogę jej zaprzepaścić własnym tchórzostwem.
– Wpadniesz w gówno po uszy.
– Już wpadłem. Teraz chodzi o to, żeby się wydostać z powrotem na powierzchnię.
– Są prostsze sposoby.
– Nie w moim wypadku.
Na drugim końcu linii zapadła dłuższa cisza. Potem Sachs usłyszał, jak Maria bierze głęboki oddech. Jej głos drżał, gdy wreszcie przemówiła.
– Nie mogę się zdecydować, czy mam ci współczuć, czy otworzyć usta i zacząć wyć.
– Nie musisz robić ani tego, ani tego.
– To prawda. Mogę po prostu zapomnieć, że cię kiedykolwiek znałam. Jest przecież i taka możliwość.
– Rób, co ci serce dyktuje.
– No właśnie. Innymi słowy, jeżeli chcesz postąpić głupio, mam się nie wtrącać. W porządku. Ale pamiętaj, co ci mówiłam, Ben. Dobrze? Pamiętaj, że radziłam ci jak przyjaciel.
Był bardzo roztrzęsiony po rozmowie z Marią. Jej ostatnie słowa zabrzmiały jak pożegnanie, jak deklaracja, że to koniec z ich przyjaźnią. Wszystko jedno, co doprowadziło do konfliktu: zazdrość, autentyczna troska czy trochę tego, trochę tamtego. Skutek był taki, że Sachs wiedział, iż nigdy więcej nie będzie mógł zwrócić się do niej o pomoc. Może nawet Marii wcale nie o to chodziło, może ucieszyłaby się, gdyby znów zadzwonił, jednakże ten telefon pozostawił zbyt wiele niejasności, stworzył zbyt wielką przepaść. Jakżeby mógł ponownie szukać u niej pomocy wiedząc, że sama rozmowa z nim sprawia jej ból? Naprawdę nie chciał jej skrzywdzić, ale teraz było już za późno; zrozumiał, że stracił najlepszego sprzymierzeńca, jedyną osobę, na którą mógł liczyć. Przyjechał do Kalifornii zaledwie wczoraj, a już palił za sobą mosty.
Читать дальше