Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Sachs zapamiętał głównie swój dojmujący strach: z tego strachu bolał go żołądek, kręciło mu się w głowie, dudniło w uszach. Był piekielnie zmęczony, a wszystko działo się w takim tempie, że wydawało się prawie nierealne – nawet z perspektywy czasu, nawet dwa lata później, kiedy opowiadał mi o zajściu. Jak gdyby nigdy nic podskakiwali na wybojach, gdy nagle Dwight zatrzymał furgonetkę. Drogę przed nimi blokowała biała toyota; jakiś facet stał oparty o bagażnik i palił papierosa. Wysoki, szczupły, w wieku trzydziestu kilku, czterdziestu lat, ubrany we flanelową koszulę i luźne spodnie w kolorze khaki. Sachs zauważył, że ma brodę – sam do niedawna miał podobną, tyle że jaśniejszą. Myśląc, że facetowi zepsuł się samochód, Dwight wysiadł z furgonetki i podszedł bliżej pytając, czy nie potrzebuje pomocy. Sachs nie słyszał odpowiedzi, ale głos faceta brzmiał nieprzyjemnie, jakoś wrogo. Obserwując scenę przez okno, zdumiał się, kiedy na następne pytanie Dwighta facet zareagował gniewnym okrzykiem: spieprzaj, spierdalaj, czy coś w tym stylu. Właśnie wtedy Ben poczuł nagły przypływ adrenaliny i instynktownie sięgnął po metalowy kij leżący na podłodze. Dwight był zbyt prostoduszny, żeby wziąć sobie do serca słowa nieznajomego. Nie przejmując się obelgą i powtarzając, że chce tylko pomóc, zbliżał się wolno do toyoty. Obcy cofnął się zdenerwowany, po czym podbiegł do lewych przednich drzwi, otworzył je i wyjął coś ze schowka. Kiedy wyprostował się i ponownie obrócił w stronę Dwighta, trzymał w dłoni pistolet. Po chwili strzelił. Chłopak zawył i chwycił się za brzuch. Facet strzelił po raz drugi. Dwight znów zawył; potykając się i jęcząc z bólu, skręcił w bok, jakby chciał obejść samochód obcego. Kiedy ten powiódł za nim wzrokiem i ponownie podniósł broń, Sachs wyskoczył z furgonetki, ściskając w prawej ręce kij softballowy. Nie zastanawiał się nad tym, co robi. Podbiegł do faceta i akurat kiedy ten oddawał trzeci strzał, uniósł metalowy kij i wziął szeroki zamach. Celował w głowę obcego: chciał go zabić, walnąć tak, żeby czaszka pękła mu na pół, a mózg bryzgnął na ziemię. Kij wylądował z potężną siłą tuż za prawym uchem faceta. Sachs usłyszał głuchy łomot, chrzęst łamanej kości i po chwili obcy zwalił się z nóg. Padł martwy na środek ścieżki i nagle wokół zaległa cisza.
Sachs podbiegł do Dwighta; kiedy pochylił się nad nim, zobaczył, że chłopak nie żyje. Zginął od trzeciej kuli, która trafiła go w tył głowy i roztrzaskała mu czaszkę. Niestety Sachs nie zdążył: był za wolny, zbyt późno ruszył do ataku. Gdyby ułamek sekundy wcześniej doskoczył do obcego, trzecia kula nie zabiłaby Dwighta. Zamiast teraz patrzeć na zwłoki, opatrywałby chłopakowi rany i robił wszystko, co się da, aby utrzymać go przy życiu. Ledwo o tym pomyślał, gdy jego ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. Usiadł na ścieżce, wsunął głowę między kolana, starając się nie zwymiotować. Mijały minuty. Wiatr przenikał go do kości, w oddali słychać było skrzek sójki. Ben zamknął oczy. Kiedy je otworzył, podniósł garść suchej ziemi i wtarł ją sobie w twarz. Następną garść ziemi wepchnął sobie do ust; gryzł ją czując, jak piasek i kamyki zgrzytają mu między zębami. Żuł ją i żuł, a kiedy dłużej już nie mógł, dźwignął się, zgiął wpół i wypluł wszystko, jęcząc niczym chore, oszalałe z bólu zwierzę.
Gdyby Dwight przeżył, sprawy potoczyłyby się całkiem inaczej. Sachsowi nawet nie przyszłoby do głowy, żeby uciekać, a gdyby nie pomysł ucieczki, nie miałyby miejsca wypadki, które były jej następstwem. Ale kiedy tak stał samotnie w lesie, nagle ogarnęła go straszliwa panika. Dwóch ludzi nie żyło. Nie wyobrażał sobie, że mógłby zgłosić się na policję. Już raz siedział w więzieniu, byłby więc recydywistą. Nikt by mu nie uwierzył, że działał w obronie własnej, a nie miał świadków, którzy by potwierdzili jego zeznania. To, co się stało, było zbyt niepojęte, zbyt dziwne, aby nie wzbudzać podejrzeń. Patrząc na trupy, Sachs nie potrafił myśleć jasno i logicznie, ale za wszelką cenę chciał ratować własną skórę. W żaden sposób nie był już w stanie pomóc Dwightowi, siebie jednak mógł wybawić z opresji, i kiedy ogarnięty paniką stał nad ciałem martwego chłopaka, nie widział innego wyjścia, jak wziąć nogi za pas i uciec jak najdalej.
Wiedział, iż policjanci z łatwością odgadną, że w lesie znajdowała się jeszcze jedna osoba. Od razu się zorientują, że Dwight nie zabił właściciela toyoty, trudno bowiem przypuszczać, aby facet przeszyty trzema kulami miał jeszcze siłę zatłuc kogoś na śmierć, a potem oddalić się o dziesięć metrów, zwłaszcza że jedna z tych kul roztrzaskała mu czaszkę. Poza tym Sachs zdawał sobie sprawę, że z pewnością zostawił po sobie jakieś ślady. I choćby jak najdokładniej postarał się je zatrzeć, kompetentna ekipa dochodzeniowa w mig coś odkryje: a to ślad buta, a to pojedynczy włos, a to mikroskopijny skrawek odzieży. Ale nie szkodzi. Jeżeli tylko usunie swoje odciski palców z wnętrza furgonetki i nie zapomni zabrać metalowego kija, policja nie zdoła ustalić jego tożsamości. To najważniejsze. Musi zostawić wszystko w takim stanie, aby człowiekiem zbiegłym z miejsca przestępstwa mógł być dosłownie każdy. Dopiero wtedy będzie bezpieczny.
Przez kilka minut wycierał szmatą furgonetkę: tablicę rozdzielczą, siedzenie, okna, klamki w środku i na zewnątrz, inne części. Kiedy skończył, przetarł wszystko ponownie, a potem – na wszelki wypadek – po raz trzeci. Podniósłszy z ziemi metalowy kij, podszedł do toyoty; otworzył drzwi i widząc, że kluczyk tkwi w stacyjce, usiadł za kierownicą. Przekręcił kluczyk – silnik zapalił przy pierwszej próbie. Rzecz jasna, Sachs miał świadomość, że ślady kół będą niezbitym dowodem obecności jeszcze jednego człowieka, ale za bardzo się bał, by uciekać na piechotę. Byłoby to oczywiście najrozsądniejsze wyjście: oddalić się na własnych nogach, wrócić do domu, zapomnieć o całej koszmarnej sprawie. Ale serce waliło mu mocno, myśli kłębiły się jak szalone i żadne rozsądne zachowanie nie wchodziło w grę. Marzył o pędzie. Marzył o tym, by słyszeć szum silnika, widzieć migający za szybą krajobraz. Teraz gdy starł swoje ślady, chciał czym prędzej zniknąć z lasu, chciał siedzieć w wozie i gnać przed siebie na złamanie karku. Tylko zawrotna szybkość mogłaby dorównać jego wewnętrznemu napięciu. Tylko ona mogłaby uciszyć strach, jaki dudnił mu w głowie.
Przez dwie i pół godziny jechał szosą stanową na północ, wzdłuż rzeki Connecticut, aż dotarł na wysokość miasta Barre. Wówczas poczuł straszliwy głód. Bał się, czy nie zwróci posiłku, ale od dwudziestu czterech godzin nie miał nic w ustach i wiedział, że dłużej nie wytrzyma. Przy najbliższej okazji zjechał z autostrady na węższą dwupasmówkę i po mniej więcej kwadransie przystanął na obiad w jakiejś niedużej mieścinie, której nazwy nie zapamiętał. Woląc nie ryzykować wymiotów, zamówił jajka na miękko z grzankami. Kiedy zjadł, poszedł do toalety i doprowadził się do porządku: ciepłą, wodą opłukał głowę, usunął z ubrania resztki liści, zmył plamy. Od razu poczuł się lepiej. Zanim zapłacił rachunek i wsiadł do samochodu, wiedział, że powinien teraz zawrócić na południe, w stronę Nowego Jorku. Nie mógł tłamsić wszystkiego w sobie, nikomu słowem nie wspomnieć o tym, co się stało. Kiedy zrozumiał, że musi z kimś porozmawiać, wiedział, że tą osobą może być tylko Fanny. Pomimo że przez cały rok sam dążył do rozstania, nagle odczuł gwałtowną potrzebę zobaczenia się z żoną.
Читать дальше