– Dziwne, ale w obu wypadkach, gdy zabierałem się do pisania powieści, byłem zupełnie odcięty od świata. Za pierwszym razem siedziałem za kratkami, a teraz tkwię na odludziu. Ciekawe, co to, u diabła, może znaczyć.
– To, że nie umiesz żyć bez ludzi – powiedziałem. – Kiedy masz ich wokół siebie, wystarcza ci prawdziwy świat. Kiedy ich nie ma, kiedy jesteś sam, tworzysz fikcyjne postaci. Po prostu potrzebujesz towarzystwa.
Te kilka dni, które spędziliśmy w Vermont, upłynęły nam na słodkim lenistwie. Jedliśmy, piliśmy, pływaliśmy w stawie, gadaliśmy. Sachs zawiesił za domem kosz do koszykówki; codziennie rano przez godzinę czy dwie ćwiczyliśmy rzuty wolne i rozgrywaliśmy mecze jeden na jednego (za każdym razem dostawałem baty). Kiedy Iris ucinała sobie poobiednią drzemkę, spacerowaliśmy we dwóch po ogrodzie, rozmawiając i na zmianę nosząc Sonię, żeby ją ukołysać do snu. Pierwszej nocy siedziałem do późna, czytając maszynopis rozpoczętej przez Sachsa powieści. Kolejne dwie noce obaj siedzieliśmy do późna, dyskutując o tym, co już napisał i co dopiero zamierzał. Przez trzy dni z czterech, które spędziliśmy z Iris w Vermont, świeciło słońce, poza tym było wyjątkowo ciepło jak na tę porę roku. Czuliśmy się prawie jak w raju.
W tym czasie dopiero jedna trzecia książki Sachsa była gotowa, a fragment, który dostałem do przeczytania, wymagał jeszcze sporo pracy. Ben miał tego świadomość i kiedy pierwszego wieczoru dał mi maszynopis, nie oczekiwał szczegółowych uwag krytycznych ani sugestii, jak polepszyć ten czy inny passus. Po prostu chciał wiedzieć, czy moim zdaniem powinien dalej pisać.
– Doszedłem do takiego punktu, że zupełnie straciłem orientację – rzekł. – Nie mam pojęcia, czy to, co piszę, jest dobre czy złe. Czy jest to najlepsza rzecz, jaką w życiu napisałem, czy kupa śmieci.
Nie ulegało wątpliwości, że nie była to kupa śmieci. Tyle wiedziałem już po przeczytaniu pierwszej strony, a im dalej się zagłębiałem, tym większej nabierałem pewności, że Sachs stworzy niezwykłe dzieło. Zawsze wyobrażałem sobie, że właśnie taką książkę powinien napisać, i jeżeli najpierw musiał przeżyć koszmarny wypadek, aby zacząć ponownie pisać, to może jego cierpienie nie poszło na marne. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem. Owszem, tekst miał pewne niedostatki, należało co nieco poprawić, co nieco wyrzucić, ale najważniejsze było to, że Ben się przełamał, że zaczął pisać, i nie zamierzałem pozwolić, aby teraz przestał.
– Pisz dalej i nie zważaj na nic – powiedziałem rano przy śniadaniu. – Jeśli dasz radę doprowadzić ją do końca, będzie to wielka powieść. Zapamiętaj moje słowa, Ben: będzie to wielka, niezapomniana powieść.
Nie wiadomo, czy rzeczywiście stworzyłby genialne dzieło. W owym czasie byłem przekonany, że mu się uda, i kiedy ostatniego dnia się żegnaliśmy, nie miałem co do tego nawet cienia wątpliwości. Bo poza przeczytaniem napisanych już stron przegadałem z Sachsem dwa długie wieczory i opierając się na tym, co mi mówił o książce, uznałem, że wie, jaka praca go czeka, i że doskonale panuje nad całością. Jeżeli tak było istotnie, trudno mi sobie wyobrazić gorszy, bardziej tragiczny koniec. Ze wszystkich nieszczęść, które mój przyjaciel na siebie ściągnął i do których sam się przyczynił, najciężej mi się pogodzić z tym, że zostawił nie dokończoną książkę. Nie chcę przez to powiedzieć, że literatura jest ważniejsza od życia, ale prędzej czy później każdy umiera, znika z powierzchni ziemi – gdyby zaś Sachs ukończył swoją książkę, może ona zdołałaby przetrwać, może żyłaby dalej po jego śmierci. Takie przynajmniej jest moje zdanie. W swojej obecnej postaci książka Sachsa to zaledwie zwiastun powieści, potencjalne dzieło, które dopiero trzeba by wydobyć z pokreślonego maszynopisu i luźnych notatek upchniętych w kartonowym pudle. Tyle z niej zostało – te zapisane kartki i moje wspomnienie dwóch rozmów, które odbyliśmy w bezksiężycową noc, siedząc pod niebem usianym gwiazdami. Wierzyłem, że Sachs zaczyna nowy etap w swoim życiu, że otwiera się przed nim niezwykła przyszłość, okazało się jednak, że zbliżał się do końca drogi. Niecały miesiąc później porzucił pracę nad książką. Po prostu któregoś popołudnia w połowie września wyszedł na spacer i nagle zapadł się pod ziemię. Tak to mniej więcej wyglądało. Odtąd już nie napisał ani słowa.
Na pamiątkę tego, czego nie ma i nie będzie, dałem swojej książce tytuł, który miała nosić powieść Sachsa: Lewiatan .
Nie widziałem go prawie dwa lata. Tylko Maria znała jego miejsce pobytu, lecz Sachs kazał jej przysiąc, że nikomu go nie zdradzi. Przypuszczam, że większość ludzi złamałaby obietnicę, ale Maria dała słowo honoru i bez względu na niebezpieczeństwo, jakie się z tym wiązało, trzymała język za zębami. Chyba z dziesięć razy spotkałem ją podczas tych dwóch lat i nawet gdy rozmowa schodziła na temat Sachsa, Maria udawała, że jego zniknięcie stanowi dla niej taką samą zagadkę jak dla mnie. Kiedy wreszcie latem ubiegłego roku dowiedziałem się, ile przede mną ukrywała, ogarnęła mnie taka wściekłość, że chciałem ją zabić. Ale oczywiście nie była to wina Marii i nie miałem prawa wyładowywać na niej swojej bezsilnej furii. Bądź co bądź dała Sachsowi słowo honoru i chociaż jej milczenie wyrządziło wiele szkody, wydaje mi się, że w sumie postąpiła słusznie. Jeżeli ktokolwiek powinien był przemówić, to sam Sachs. W końcu on był odpowiedzialny za to, co się stało; Maria jedynie chroniła tajemnicę, którą jej powierzył. Ale Sachs milczał. Przez dwa lata żył w ukryciu i do nikogo się nie odzywał.
Wiedzieliśmy, że żyje, ale potem – gdy mijały miesiące, a od niego wciąż nie było żadnych wieści – zaczęły nas nachodzić wątpliwości. Znaliśmy parę niejasnych, oderwanych od siebie faktów. Pewne było, że opuścił Vermont, zostawiając na miejscu swój samochód, i że przez krótką dramatyczną chwilę Fanny widziała go w ich domu w Brooklynie – reszta to były nasze przypuszczenia. Ponieważ nie uprzedził telefonicznie o swoim przyjeździe do Nowego Jorku, podejrzewaliśmy, że musiał mieć coś bardzo ważnego i pilnego do zakomunikowania żonie, nie dowiedzieliśmy się jednak co, gdyż ich rozmowa nie doszła do skutku. Całkiem nieoczekiwanie pojawił się w domu i wpadł do sypialni (rozdygotany, z szaleństwem w oczach, jak nam później powiedziała Fanny). Doprowadziło to do potwornie niezręcznej sytuacji, o której już wspomniałem. Pół biedy, gdyby w pokoju było ciemno i kochankowie leżeli pod kocem, lecz paliło się kilka świateł, a Fanny z Charlesem leżeli nadzy i niczym nie przykryci. Co jak co, ale tego się Ben nie spodziewał. Fanny nie zdążyła nawet otworzyć ust i cokolwiek powiedzieć, kiedy Ben wycofał się z sypialni bąkając, że przeprasza, nie wiedział, nie chciał przeszkadzać. Fanny czym prędzej wyskoczyła z łóżka, ale zanim dobiegła do przedpokoju, usłyszała, jak drzwi wejściowe zatrzaskują się z hukiem i Ben pędzi w dół po schodach. Nie wypadła za nim na zewnątrz, była przecież naga, ale pomknęła do salonu, otworzyła okno i zawołała męża. Sachs przystanął na moment, pomachał jej, po czym krzyknął: „Macie moje błogosławieństwo!” I posławszy Fanny całusa, odwrócił się i roztopił w mroku nocy.
Myśląc, że Ben jest w drodze do mnie i Iris, Fanny natychmiast do nas zatelefonowała. Niestety, myliła się. Czekaliśmy na niego pół nocy, ale Ben się nie pojawił. Odkąd wybiegł z domu, przepadł jak kamień w wodę. Fanny bez przerwy wydzwaniała do Vermont – nikt nie odbierał telefonu. Przez parę dni łudziliśmy się, że tam wróci, potem straciliśmy nadzieję. Wpadliśmy w panikę, zaczęły nas nachodzić najgorsze myśli. Nie wiedząc, co robić, w najbliższą sobotę Fanny wynajęła samochód i pojechała sprawdzić, czy Bena na pewno nie ma w Vermont. Zadzwoniła stamtąd mocno zdezorientowana. Otóż drzwi wejściowe były otwarte, samochód stał zaparkowany na swoim stałym miejscu przed domem, na biurku w oficynie, gdzie Ben pracował, leżały równo poukładane strony maszynopisu, a obok kilka długopisów, w maszynie tkwiła zapisana do połowy kartka. Słowem, można było odnieść wrażenie, że Ben wyszedł na spacer i za chwilę wróci.
Читать дальше