– Minęło już siedem miesięcy. To za długie wakacje, zwłaszcza dla kogoś takiego jak Ben – rzekłem.
Przez kilka minut zastanawialiśmy się, co by go mogło zmobilizować do pracy, i akurat gdy zaczynaliśmy deser, Ann przyszedł do głowy doskonały pomysł.
– Mógłby wydać w formie książki swoje stare kawałki – powiedziała. – Wiele pracy by to nie wymagało. Musiałby tylko przejrzeć artykuły, wybrać najlepsze, lekko je podredagować. Kto wie, może jak zasiądzie do maszyny, znów nabierze ochoty do pisania?
– To znaczy byłabyś zainteresowana wydaniem takiej książki? – spytałem.
– Bo ja wiem? – Po chwili wahania roześmiała się. – Do licha, czemu nie? Czemu nie? – powtórzyła. – Przecież nie zaskoczy mnie jakąś szmirą. Co jak co, ale znam twórczość Bena. Czytam go od początku szkoły średniej. Może czas najwyższy, żeby ktoś stanął nad nim z batem i zmusił do wydania takiego tomu.
Pół godziny później, kiedy spostrzegłem Sachsa na Ósmej Alei, wciąż rozmyślałem o pomyśle Ann. Wydał mi się świetny i po raz pierwszy od dawna poczułem przypływ optymizmu. Może dlatego tak bardzo przybiło mnie to, co zobaczyłem. Zobaczyłem bowiem kogoś w stanie totalnej abnegacji. Nie umiałem się pogodzić z tym, że mój przyjaciel, człowiek o wyjątkowej inteligencji, godzinami krąży po mieście jak w letargu, prawie niczym się nie różniąc od nieszczęśników obu płci, którzy żebrzą na ulicach. Wróciłem do domu zdesperowany. Sytuacja wymknęła się spod kontroli; pomyślałem sobie, że jeśli natychmiast nie przystąpię do działania, nic Bena nie uratuje.
Zadzwoniłem z propozycją, abyśmy w przyszłym tygodniu wybrali się razem na obiad. Umówionego dnia pierwszy zjawiłem się w restauracji. Kiedy Ben usiadł przy stoliku, od razu przedstawiłem mu pomysł Ann. Już kilka razy rozmawialiśmy w przeszłości o takiej książce i Ben zawsze miał mnóstwo wątpliwości. Uważał, że artykuły drukowane w pismach zawsze odnosiły się do aktualnych wydarzeń, były pisane w konkretnym celu, w konkretnym czasie, więc nie miały racji bytu zebrane razem w jednej książce. Tego typu teksty powinny – jak kiedyś stwierdził – umrzeć śmiercią naturalną. Niech ludzie przeczytają artykuł, a potem niech o nim zapomną. Po co wznosić nagrobki? Znałem zastrzeżenia Bena, toteż słowem nie wspomniałem o literackiej stronie przedsięwzięcia. Skupiłem się na finansach, to znaczy przedstawiłem mu ten pomysł jako sposób na zasilenie domowego budżetu. Wytknąłem, że od siedmiu miesięcy pozostaje na utrzymaniu Fanny i chyba czas najwyższy zacząć zarabiać na życic. Skoro nie chce poszukać sobie jakiejś pracy na mieście, może powinien jednak zdecydować się na opublikowanie tej książki. Choć raz nie bądź egoistą, powiedziałem mu. Zrób to dla Fanny.
Chyba nigdy dotąd nie przemawiałem do niego z takim żarem. Byłem tak nakręcony, tak przejęty swoją misją, że na twarzy Sachsa pojawił się uśmiech, zanim nawet doszedłem do połowy. Pewnie rzeczywiście wyglądałem dość komicznie, ale nie spodziewałem się, że już po paru minutach odniosę sukces. Okazało się, że Sachsowi potrzebne było tylko lekkie pchnięcie. Zgodził się przygotować książkę, kiedy usłyszał o mojej rozmowie z Ann – dalszych argumentów mogłem sobie oszczędzić. Nawet próbował mi przerwać, ale ignorowałem jego wysiłki, traktując je jako przejaw niechęci wobec pomysłu, i nadal z zacięciem perorowałem. Trochę to było tak, jak namawianie do zjedzenia obiadu kogoś, kto od godziny nosi go w żołądku. Podejrzewam, że Ben patrzył na mnie z rozbawieniem i politowaniem, ale teraz to już nie ma żadnego znaczenia. W każdym razie obiecał przejrzeć artykuły pod kątem książki; dla mnie był to olbrzymi sukces, dla niego – milowy krok naprzód. Tak mi się przynajmniej zdawało. Nie wiedziałem oczywiście o zamiarach Bena w stosunku do Fanny, więc nie domyślałem się, że ów pomysł posłuży mu jako sprytny fortel ułatwiający rozwiązanie małżeństwa. Nie znaczy to, że Sachs nie zamierzał opublikować zbioru swoich artykułów; znaczy jedynie, że kierowały nim zupełnie inne pobudki, niż sądziłem. Ja w tej książce widziałem ratunek i drogę powrotu do normalnego świata, Ben widział w niej drogę ucieczki i ostatni gest dobrej woli, zanim zniknie i rozpłynie się w ciemności.
Właśnie wtedy, po naszym spotkaniu, zdobył się na odwagę, żeby porozmawiać z Fanny o próbnej separacji. On pojedzie do Vermont popracować nad zbiorem artykułów, ona zostanie w Nowym Jorku, oboje więc będą mieli okazję spokojnie zastanowić się nad przyszłością. Dzięki książce mógł wybyć z domu z błogosławieństwem żony, oboje zaś mogli pominąć milczeniem prawdziwy powód rozstania. Przez następne dwa tygodnie Fanny – jak dobra, kochająca żona, głęboko wierząca w to, że mąż jej nigdy nie opuści – pomagała Benowi przygotować się do wyjazdu, a tym samym aktywnie przykładała rękę do rozpadu ich małżeństwa. Tak bardzo przywykła troszczyć się o męża – po prostu miała to we krwi – że nawet nie przyszło jej do głowy zastanowić się nad tym, co robi. Ot, paradoks ostatnich dni. Coś podobnego przeżyłem z Delią, kiedy pod sam koniec naszego małżeństwa zdałem sobie sprawę, że jedyną rzeczą łączącą mnie jeszcze z żoną jest odległość, która nas dzieli. Fanny z Benem zmierzali w tym samym kierunku. Ona pomagała jemu wyprowadzić się z jej życia, a on tę pomoc przyjmował jako coś najnormalniejszego w świecie. To Fanny przyniosła z piwnicy sterty starych artykułów, po czym zrobiła fotokopie pożółkłych rozpadających się stron; następnie wybrała się do biblioteki, żeby odszukać na mikrofilmach brakujące teksty. Wszystkie papiery i wycinki ułożyła w porządku chronologicznym. Przedostatniego dnia kupiła tekturowe segregatory na akta, a w dniu wyjazdu pomogła Benowi znieść je na dół i załadować do bagażnika. Wszystko było jasne. Koniec z niedomówieniami. Wydaje mi się, że chyba żadne z nich nie miało już siły czegokolwiek dalej udawać.
Wyjazd Bena nastąpił pod koniec marca. Przyjmując za dobrą monetę to, co mi mówił, naiwnie wierzyłem, że udał się do Vermont aby popracować w spokoju. Zdarzało mu się już wyjeżdżać tam samemu, toteż fakt, że Fanny została w Nowym Jorku nie wzbudził moich podejrzeń; bądź co bądź miała własną pracę. Poza tym skoro nie wspominali o tym, jak długo Ben zamierza siedzieć na wsi, zakładałem, że będzie to dość krótki wyjazd. Na miesiąc, góra sześć tygodni. Tyle, jak myślałem, potrwa przejrzenie artykułów i dokonanie selekcji, co wydawało mi się w miarę prostym zadaniem. A nawet gdyby praca zajęła Benowi więcej czasu, nic nie stało na przeszkodzie, aby Fanny też pojechała do Vermont. Niczego więc nie kwestionowałem. Ich plany uważałem na sensowne i kiedy Sachs zadzwonił wieczorem, żeby się pożegnać, usłyszał ode mnie, jak bardzo się cieszę z jego wyjazdu. Powodzenia, stary, powiedziałem, i do zobaczenia wkrótce. Nie wiem, co mu wtedy chodziło po głowie, ale nie zdradził się przede mną ani słowem, że nie wróci już do Nowego Jorku.
Przestałem myśleć o Benie, kiedy wyjechał do Vermont. Zajmowało mnie wiele spraw: praca, ciąża Iris, kłopoty Davida w szkołę, śmierć w obu naszych rodzinach. W sumie wiosna zleciała błyskawicznie. Nie wiem, może czułem ulgę, że Ben jest daleko, nie ulegało jednak wątpliwości, że jego samego życie na wsi podniosło na duchu. Mniej więcej raz w tygodniu gadaliśmy przez telefon i z tych rozmów wywnioskowałem, że mój przyjaciel miewa się nieźle. Zabrał się, jak mi powiedział, do pisania czegoś nowego – było to tak wielkie wydarzenie, zmiana o sto osiemdziesiąt stopni w stosunku do stanu, w jakim się dotąd znajdował, że wreszcie przestałem się o niego martwić. Nie zaniepokoiłem się nawet wtedy, gdy minął cały kwiecień, maj, potem czerwiec, a on wciąż odkładał powrót do Nowego Jorku. Sachs znów pisze, powtarzałem sobie w duchu, a to znaczy, że wyzdrowiał, skoro zaś Sachs wyzdrowiał, to świat znów nabrał pięknych barw.
Читать дальше