Tej wiosny Iris i ja kilka razy widzieliśmy się z Fanny. Przynajmniej raz spotkaliśmy się na kolacji, raz na niedzielnym obiedzie i chyba dwukrotnie wybraliśmy się wspólnie do kina. Przysięgam, że nie zauważyłem u niej żadnych oznak strapienia czy niepokoju. Wprawdzie rzadko wspominała o Benie (co powinno było obudzić moją czujność), ale kiedy już o nim mówiła, jej głos zawsze brzmiał radośnie, jakby była ogromnie podniecona tym, co się dzieje w Vermont. Albowiem Ben nie tylko pisał, ale pisał nową powieść. W najśmielszych marzeniach nie spodziewała się, że wyjazd tak dobrze na niego wpłynie. Nieważne, że nie zabrał się do selekcji artykułów. Pracuje, jak nam powiedziała, na pełnych obrotach, prawie nie robiąc sobie przerw na jedzenie i spanie. Nie wiem, czy te relacje były prawdziwe czy przesadzone (i kto przesadzał: Fanny czy Ben), w każdym razie zdjęły mi kamień z serca. Ani Iris, ani ja nie pytaliśmy Fanny, dlaczego nie jedzie do Vermont odwiedzić męża. Nie pytaliśmy, bo znaliśmy odpowiedź. Po długiej przerwie Ben rzucił się wreszcie do pracy, pracował bez wytchnienia, toteż nic dziwnego, że Fanny nie chciała mu przeszkadzać.
Oczywiście cały czas ukrywała przed nami prawdę, ale – co gorsza – ukrywała ją też przed Benem. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że podczas swojego pobytu w Vermont Ben tak samo mało wiedział o tym, co myśli i czuje Fanny, jak ja. Chyba wcześniej sama się nie spodziewała, że sprawy przybiorą taki obrót. Teoretycznie wciąż istniał promyk nadziei, ale gdy tylko Ben załadował swoje rzeczy do samochodu i wyjechał z miasta, Fanny zrozumiała, że to już koniec. Po tygodniu, może dwóch, pozbyła się wszelkich złudzeń. Nadal przejmowała się losem Bena i życzyła mu jak najlepiej, ale nie miała ochoty się z nim widzieć ani z nim rozmawiać, nie miała też ochoty podejmować dalszych starań, żeby ratować ich związek. Przed wyjazdem Bena mówili o próbnej separacji, o tym, że zostawiają otwartą furtkę, nagle jednak furtka znikła. Nie zatrzasnęła się, tylko po prostu jej nie było. Jej miejsce zajmował lity mur. Fanny ujrzała mur i zawróciła. Małżeństwo z Benem skończyło się; od tej pory uznała, że może robić, co chce.
W czerwcu poznała Charlesa Spectora. Niby nie powinienem się wtrącać do życia Fanny, ale ponieważ związek z Charlesem nie pozostał bez wpływu na sytuację Sachsa, nie mogę tej sprawy całkiem pominąć. Najistotniejsze było nie to, że się w końcu pobrali (ślub odbył się cztery miesiące temu), lecz to, że kiedy Fanny zaczęła się w Charlesie zakochiwać, słowem nie wspomniała o tym Benowi. Bynajmniej jej nie obwiniam. Miała powody, aby milczeć, i biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, uważam, że postąpiła słusznie. Nie wynikało to z egoizmu czy chęci zatajenia prawdy.
Ją samą zaskoczył romans z Charlesem i w początkowym okresie po prostu była zbyt oszołomiona, aby móc określić swoje uczucia. Zamiast dzwonić do Bena i mówić mu o czymś, co może okazać się przelotną znajomością, postanowiła zaczekać i nie przysparzać mu dodatkowych zmartwień, dopóki sama nie podejmie decyzji. Niestety czekała zbyt długo. Ben dowiedział się o Charlesie przez przypadek: którejś nocy wrócił do domu i zastał go w łóżku z Fanny. Odkrycie, że żona go zdradza, nie mogło nastąpić w gorszym momencie. Zważywszy, że to Sachs dążył do separacji, fakt ten nie powinien mieć żadnego znaczenia. Ale miał. Różne rzeczy złożyły się na takie a nie inne zakończenie, lecz romans Fanny z Charlesem był jedną z ważniejszych. Może gdyby Charles nie pojawił się na horyzoncie, Fanny i Ben rozstaliby się i już. A tak wprawiona w ruch karuzela nieszczęść kręciła się dalej i nie sposób jej było zatrzymać.
Ale nie chcę za bardzo wybiegać naprzód. Na razie wszystko, przynajmniej z pozoru, toczyło się normalnie. Sachs pisał w Vermont nową powieść, Fanny dalej pracowała w muzeum, a Iris i ja czekaliśmy na narodziny dziecka. Kiedy dwudziestego siódmego czerwca Sonia zawitała w naszej rodzinie, na dobre sześć czy osiem tygodni straciłem kontakt z otaczającym mnie światem. Znaleźliśmy się z Iris w Bobolandii, krainie, w której sen jest zakazany, a dzień nie różni się od nocy, w ogrodzonym, niedostępnym królestwie podporządkowanym kaprysom maleńkiego despoty. Na rodziców chrzestnych naszej pociechy wybraliśmy Fanny i Bena; oboje się zgodzili, zapewniając nas, że to dla nich radość i wielki zaszczyt. Potem zaczęły napływać prezenty: Fanny przynosiła swoje osobiście (ubranka, kocyki, grzechotki), Ben przysyłał swoje pocztą (książeczki, misie, plastikowe kaczuszki). Najbardziej wzruszyło mnie zachowanie Fanny, która w drodze z pracy do domu często wpadała do nas na piętnaście, dwadzieścia minut, brała Sonię na ręce i czule do niej gaworzyła. Trzymając dziecko w ramionach, dosłownie promieniała szczęściem; aż mi się serce krajało z żalu, że nie dane jej było zakosztować macierzyństwa.
– Moja mała ślicznotko – mówiła do Soni. – Mój aniołeczku. Kwiatuszku najukochańszy. Serduszko moje najmilsze.
Na swój sposób Sachs z nie mniejszym zapałem podchodził do naszego maleństwa, a ja te liczne prezenty, które co rusz nadsyłał, traktowałem jako pozytywny objaw, jako niezbity dowód na to, że już całkiem doszedł do siebie. Na początku sierpnia zaczął nas namawiać, żebyśmy całą rodziną wybrali się do Vermont. Chciał mi dać do przeczytania pierwszą część swojej nowej książki, a poza tym – jak oznajmił przez telefon – najwyższy czas, aby go wreszcie przedstawiono jego chrześniaczce.
– Dostatecznie długo ją przede mną ukrywacie – powiedział. – Jak mam się nią zaopiekować, skoro nawet nie wiem, jak wygląda?
Więc wynajęliśmy samochód, fotelik dla dziecka i ruszyliśmy na północ, żeby spędzić kilka dni u Bena w Vermont. Pamiętam, że zapytałem Fanny, czy chce się z nami wybrać, ale akurat była bardzo zajęta. Dopiero niedawno wzięła się do pisania eseju o twórczości Blakelocka i bała się, że może nie zdążyć w terminie; esej przewidziany był jako wstęp do katalogu wystawy (najważniejszej spośród tych, jakie dotąd organizowała) zaplanowanej na zimę. Odwiedzi Bena, gdy tylko się z tym upora – tak mi powiedziała, a ponieważ jej argumenty wydawały mi się sensowne, nie nalegałem. Fakty mówiły za siebie, a ja znów je zlekceważyłem. Fanny i Ben nie widzieli się od pięciu miesięcy – dlaczego nic mnie nie tknęło? Może gdybym choć na kilka minut otworzył oczy, zobaczyłbym, że w małżeństwie moich przyjaciół źle się dzieje. Ale byłem zbyt pochłonięty własnym szczęściem, zbyt zaabsorbowany własnym światem, aby na cokolwiek innego zwracać uwagę.
Wyprawa do Vermont była całkiem udana. Po czterech dniach i trzech nocach spędzonych w towarzystwie Sachsa uznałem, że na pewno wrócił już do formy; żegnając się z nim, miałem wrażenie, że jesteśmy sobie równie bliscy jak przed laty. Kusi mnie, by napisać, że wszystko było jak dawniej, ale to nieprawda. Zbyt dużo się przydarzyło Benowi od chwili jego upadku, zbyt wiele się również zmieniło w moim życiu, aby nasza przyjaźń mogła być taka sama jak kiedyś. Co nie znaczy, że była gorsza. Pod wieloma względami może nawet była lepsza. Lepsza dlatego, że odnalazłem w niej coś, co, jak sądziłem, na zawsze straciłem i bałem się, że już nigdy nie odnajdę.
Sachs nie należał do osób dobrze zorganizowanych, toteż zdumiało mnie, jak starannie się przygotował do naszego przyjazdu. W pokoju gościnnym, w którym ja i Iris nocowaliśmy, stały kwiaty w wazonie, na biurku leżały równo poukładane ręczniki, łóżko było pościelone z taką wprawą, jakby je posłał doświadczony hotelarz. Na dole w kuchni niczego nie brakowało, jedzenia było pod dostatkiem, wina i piwa również, poza tym okazało się, że Ben z góry zaplanował, co nam poda na każdy posiłek. Te drobne, miłe gesty były bardzo ważne i nadały ton całej naszej wizycie. Miałem wrażenie, że Ben łatwiej sobie tutaj radził z codziennym życiem, a dzięki temu powoli, krok po kroku, coraz bardziej brał się w garść. Jak mi wyjaśnił podczas jednej z naszych nocnych rozmów, pobyt na wsi trochę przypomina odsiadkę w więzieniu. Nie ma tu żadnych dodatkowych zajęć, żadnych dodatkowych obciążeń. Życie jest proste, niewyszukane, człowiek nie zastanawia się, na co przeznaczyć czas. Każdy dzień jest niemal dokładną kopią poprzedniego. Dziś prawie nie różni się od wczoraj, jutro nie będzie się różniło od dziś, a wszystko, co się wydarzy w przyszłym tygodniu, zleje się w jedno ze wszystkim, co się wydarzyło w tym. Benowi ogromnie to odpowiadało. Element niespodzianki został wyeliminowany z jego życia, dzięki temu mógł się bardziej skupić na pracy.
Читать дальше