Biegł przed siebie, nie zastanawiając się nad tym, co będzie robił; po prostu chciał się znaleźć jak najdalej od domu. Na rogu Trzeciej Ulicy i Siódmej Alei zauważył budkę telefoniczną; pomyślał sobie, że zadzwoni do mnie i spyta, czybym go nie przenocował. Ale mój numer był zajęty. Zapewne rozmawiałem wtedy z Fanny, która zatelefonowała do mnie, jak tylko Ben znikł za rogiem, lecz on uznał, że Iris i ja zdjęliśmy słuchawkę z widełek, aby nam nikt nie przeszkadzał. Był to całkiem logiczny wniosek, bo na ogół nie rozmawialiśmy przez telefon o drugiej w nocy. W każdym razie nie próbował się połączyć po raz drugi. Gdy automat zwrócił mu monetę, wykorzystał ją, aby zadzwonić do Marii. Telefon wyrwał ją z głębokiego snu, ale kiedy usłyszała rozpacz w glosie Bena, od razu oprzytomniała i zaprosiła go do siebie. O tej porze komunikacja miejska rzadko kursowała, więc zanim wsiadł w metro na Grand Army Plaża i dojechał do mieszkania Marii na Manhattanie, ta już dawno zdążyła się ubrać i siedziała przy stole w kuchni, pijąc trzecią filiżankę kawy.
Nie należy się dziwić, że Ben udał się do Marii. Nawet po wyjeździe na wieś utrzymywał z nią regularny kontakt. Kiedy jesienią ubiegłego roku rozmawiałem z Marią na temat Sachsa, pokazała mi kilkanaście listów i kartek, które dostała z Vermont. Powiedziała też, że Ben często do niej dzwonił; podczas tych sześciu miesięcy, które spędził poza Nowym Jorkiem, przynajmniej raz na dziesięć dni miała od niego wiadomość. Ufał jej i kiedy nagle okazało się, że nie może polegać na Fanny (a ja – jak sądził – zdjąłem słuchawkę z widełek), było czymś naturalnym, że właśnie do niej zwrócił się o pomoc. Odkąd spadł ze schodów przeciwpożarowych, Maria była jedyną osobą, której się zwierzał i którą dopuszczał do swojego wewnętrznego świata. Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że w owym czasie z nią łączyła go najbliższa więź.
Popełnił jednak duży błąd wybierając się do niej tamtego wieczoru. Nie dlatego, że Maria nie chciała mu pomóc – bo gotowa była rzucić wszystko, aby przeprowadzić Bena przez ten kryzys – ale dlatego, że była w posiadaniu jednej drobnej informacji, która spowodowała, że smutne, pechowe zdarzenie obróciło się w prawdziwą tragedię. Jestem pewien, że gdyby Ben nie poszedł do Marii, cała sprawa jakoś by się wkrótce rozwikłała. Gdyby się wyspał i nieco ochłonął, rano zgłosiłby się na policję i opowiedział o tym, co się stało. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że dobry prawnik wybroniłby go przed więzieniem. Niestety, wydarzyło się coś, co tylko wzmogło straszliwą burzę uczuć, jaka nim miotała od dwudziestu czterech godzin; można rzec, iż umysł Bena upodobnił się do zlewki, w której – po dodaniu nowego składnika – powstaje niebezpieczny związek wydzielający kłęby żrącego kwasu i w każdej chwili grożący wybuchem.
Wciąż trudno mi to pojąć, trudno zaakceptować – mnie, człowiekowi przyzwyczajonemu do rzeczy niezwykłych, który długo i dokładnie wszystko analizuje. Całe dorosłe życie upłynęło mi na pisaniu, na umieszczaniu fikcyjnych bohaterów w różnych nieoczekiwanych i mało prawdopodobnych sytuacjach, ale żadna z wymyślonych przeze mnie postaci nie doświadczyła czegoś tak niesamowitego, jak Sachs tamtego wieczoru w mieszkaniu Marii Turner. Na myśl o tym do dziś czuję ciarki; ludzka wyobraźnia nie nadąża za rzeczywistością. Bez względu na to, jak szalone miewamy pomysły, nie mogą się one równać z tym, co nieustannie serwuje nam otaczający świat. Jest to nauczka, której nigdy nie zapomnę. WSZYSTKO MOŻE SIĘ ZDARZYĆ. I zdarza się, jak nie w ten, to w inny sposób.
Pierwsze godziny, które spędzili razem, były wystarczająco bolesne i w pamięci obojga zapisały się jako coś podobnego do wichury, do nawałnicy; to mówili jedno przez drugie, to milkli, to wybuchali płaczem. Powoli Sachs zdołał opowiedzieć Marii o tym, co mu się przydarzyło w lesie. Maria obejmowała go mocno, słuchając z napięciem i niedowierzaniem. Właśnie wtedy dała mu słowo honoru, że nikomu nie piśnie słowa o zabójstwach. Później zamierzała namówić Bena, żeby poszedł na policję, ale na razie pragnęła jedynie okazać mu troskę, przekonać go, że może na niej polegać. Sachs był bliski załamania; kiedy zaczął opowiadać Marii o swojej przygodzie, kiedy słyszał siebie opisującego to, co zrobił, czuł, jak ogarnia go niepohamowany wstręt do własnej osoby. Maria tłumaczyła mu, że działał w obronie koniecznej, a więc nie powinien się obwiniać za śmierć faceta, który strzelił do Dwighta, ale Sachs nie przyjmował jej argumentów do wiadomości. Czy to się komu podobało czy nie, zabił człowieka, i nic nie mogło zmienić tego faktu. Ale gdybyś nie roztrzaskał mu łba, powiedziała Maria, tamten zabiłby ciebie. Może, odparł Sachs, lecz kto wie, czy zamiast mieć na sumieniu śmierć człowieka, sam nie wolałbym być trupem. Tak, chyba wolałbym umrzeć, zginąć od kuli, niż do końca życia mieć w pamięci wczorajszy poranek.
Długo rozmawiali, wysuwali różne argumenty, analizując to zabójstwo i jego konsekwencje, wspólnie przeżywali godziny, które Sachs spędził samotnie w samochodzie, i noc spędzoną w lesie, mówili o Fanny i scenie w mieszkaniu w Brooklynie, a ponieważ żadne z nich nie było w stanie zasnąć, ze trzy albo cztery razy roztrząsali wszystko od nowa – i nagle stało się. W samym środku rozmowy. Sachs otworzył skórzaną torbę, żeby pokazać Marii, co znalazł w bagażniku toyoty. Na wierzchu leżał paszport. Ben wyjął go i otworzył na stronie ze zdjęciem; nalegał, aby Maria spojrzała, przekonała się, że człowiek, którego zabił, istniał naprawdę, że miał imię, nazwisko, że się urodził konkretnego dnia, w konkretnym miejscu. I w tym właśnie rzecz. Bo gdyby był to ktoś anonimowy, może wówczas on, Sachs, mógłby sobie wyobrazić, że unicestwił potwora, który zasługiwał na śmierć. Ale paszport świadczył o tym, że facet zabity w lesie nie był żadnym mitologicznym potworem, lecz człowiekiem z krwi i kości. Proszę, oto jego dane składające się na skrótowy życiorys. A tu obok jego zdjęcie. Niesamowite, ale gość na zdjęciu uśmiechał się. Podając Marii paszport, Sachs powiedział, że ten uśmiech go wykończy. Bez względu na to, ile czasu i kilometrów będzie go dzielić od wydarzeń wczorajszego ranka, uśmiech ze zdjęcia zawsze będzie go prześladował.
Biorąc od Bena paszport, Maria zastanawiała się, co mu powiedzieć, w jaki sposób dodać mu otuchy. A potem opuściła wzrok i spojrzała na fotografię. Aż ją zatkało. Spojrzała po raz drugi, po czym szybko zerknęła na nazwisko. Nagle miała wrażenie, że za moment łeb jej eksploduje – tak to właśnie określiła, kiedy rozmawiałem z nią w zeszłym roku. To były jej dokładne słowa: że za moment łeb jej eksploduje.
Sachs spytał, co się stało. Zauważył zmianę wyrazu jej twarzy i był zdezorientowany.
– Jezu Chryste – szepnęła Maria.
– Źle się czujesz?
– To jakiś żart, prawda? Niesmaczny kawał…
– Nie rozumiem, Mario.
– Reed Dimaggio – powiedziała Maria. – To jest zdjęcie Reeda Dimaggio.
– Owszem, takie imię i nazwisko figuruje w paszporcie. Pojęcia nie mam, czy jest prawdziwe czy fałszywe.
– Znam go.
– Co?
– Znam go – powtórzyła Maria. – Ożenił się z moją najlepszą przyjaciółką. Byłam na ich ślubie. Na moją cześć dali swojej córeczce na imię Maria.
– Reed Dimaggio?
– Jest tylko jeden Reed Dimaggio. I właśnie teraz patrzę na jego zdjęcie.
– Niemożliwe – powiedział Sachs.
Читать дальше