Tak strasznej zimy nie pamiętali najstarsi ludzie. Nazwano ją Złowrogą Zimą i jeszcze dziś, w wiele lat później, jest ona przełomowym wydarzeniem w dziejach Miasta, cezurą miedzy dwiema epokami.
Mrozy trwały pięć, jeśli nie sześć miesięcy. Co pewien czas następowała krótka odwilż, ale te cieplejsze przerywniki tylko pogarszały sprawę. Śnieg potrafił padać przez cały tydzień: potężne, oślepiające zamiecie ubijały Miasto na białą miazgę, po czym na chwilę wychodziło słońce, aby zapałać bez mała letnim żarem. Śnieg topniał i jeszcze przed południem na ulicach zaczynał się istny potop. Rynsztoki zamieniały się w rwące strumienie i występowały z brzegów, wszędzie jak okiem sięgnąć iskrzył się kalejdoskop wody i światła, jak gdyby świat przeistoczył się w ogromny, topniejący kryształ. Lecz nagle niebo ciemniało, nadciągała noc, temperatura spadała poniżej zera i woda raptownie zamarzała, lodowaciejąc w najprzedziwniejsze kształty, tworząc kopce, zmarszczki i spirale, całe fale zastygłe w pół ruchu, istną orgię geologiczną w miniaturze. Rano oczywiście nie sposób było chodzić po czymś takim: wszyscy ślizgali się i nakrywali nogami, czaszki trzaskały o lód, ciała miotały się bezradnie jak ryby po gładkiej, twardej powierzchni. A potem znów padał śnieg i cykl się powtarzał. Ciągnęło się to miesiącami, a nim nadeszła wiosna, zmarły tysiące. Bezdomni byli właściwie bez szans, ale nawet ci, co mieli dach nad głową i jadali do syta, zostali zdziesiątkowani. Stare domy zawalały się pod ciężarem śniegu, miażdżąc na śmierć całe rodziny. Ludzie od mrozu tracili zmysły, a w niedogrzanych mieszkaniach nie było tak znów dużo przytulniej niż na dworze. Gdy rąbano meble na opał, ogień często wymykał się spod kontroli. Niemal dzień w dzień wybuchały pożary, trawiąc czasem całe osiedla czy wręcz dzielnice. Każdy taki pożar wabił gęste tłumy bezdomnych, którzy grzali się wokół niego, póki trwał, i wznosili radosne okrzyki, gdy płomienie wzbijały się w niebo. Wszystkie drzewa w Mieście wycięto i spalono. Znikły wszystkie zwierzęta domowe; wystrzelano wszystkie ptaki. Panował taki głód, że wstrzymano budowę Morskiego Muru – zaledwie w pół roku po jej rozpoczęciu – bo policjantów trzeba było odkomenderować do pilnowania dostaw żywności na miejskie targowiska. Mimo to parokrotnie dochodziło do rozruchów – stąd kolejne zgony, kalectwa, katastrofy. Nikt nie wie, ile osób zmarło tej zimy, ale słyszałam, że jedna czwarta, a może nawet jedna trzecia ludności.
Szczęście jakoś mi jednak sprzyjało. Pod koniec listopada o mało mnie nie aresztowano podczas głodowych zamieszek na Bulwarze Ptolemeusza. Był wściekły mróz i jak zwykle stała tam nie kończąca się kolejka. Kiedy przez ponad dwie godziny ani drgnęła, trzej mężczyźni stojący tuż przede mną zaczęli wymyślać policjantowi. Ten wyciągnął pałkę i ruszył prosto na nas, gotów przyłożyć każdemu, kto wejdzie mu w drogę. Zasada jest taka, że najpierw się paluje i dopiero potem zadaje pytania, a ja wiedziałam, że nie mam szans się obronić. Bez chwili zastanowienia wyskoczyłam z kolejki i pobiegłam, ile sił w nogach. Lekko zbity z tropu policjant zrobił za mną parę kroków, lecz zaraz się zatrzymał, bo wolał widocznie mieć na oku kolejkę, więc uznał, że jeśli ucieknę, to cóż, jeden kłopot mniej. Biegłam dalej, ale skręcając za róg usłyszałam w tłumie za sobą wrogi ryk. Wpadłam w panikę, wiedziałam bowiem, że za parę minut w okoliczne ulice wtargną oddziały policji do zadań specjalnych. Pędziłam co tchu, skręcając raz po raz, nie śmiać nawet się obejrzeć. Po kwadransie stwierdziłam, że biegnę wzdłuż jakiegoś kamiennego gmachu. Nie wiedziałam, czy ktoś mnie ściga, wtem jednak o kilka metrów przede mną otworzyły się drzwi, więc wbiegłam do środka. Na progu stał blady mężczyzna w okularach. Miał właśnie wyjść, a kiedy prześliznęłam się obok niego, spojrzał na mnie ze zgrozą. Znalazłam się w jakimś biurze, w niedużym pokoju z kilkoma biurkami, stosami papierzysk i książek.
– Nie miała pani prawa tu wejść – powiedział zniecierpliwionym tonem. – To jest biblioteka.
– Niech sobie będzie choćby rezydencja gubernatora – odparłam zgięta wpół, bo właśnie próbowałam złapać oddech. – Weszłam tu i żadna siła mnie nie wyrzuci.
– Będę musiał złożyć o pani meldunek – oświadczył z obłudną satysfakcją służbisty. – Nie można tu ot tak sobie włazić prosto z ulicy. Tu jest biblioteka i bez przepustki nikt nie ma wstępu.
Jego pryncypialność tak mnie zirytowała, że aż mnie zatkało. Byłam na ostatnich nogach, u kresu wytrzymałości, więc zamiast z nim dyskutować, pchnęłam go z całych sił i przewróciłam; idiotyczny pomysł, ale już nad sobą nie panowałam. Kiedy rąbnął o ziemię, spadły mu okulary, a mnie przez chwilę nawet korciło, żeby je zdeptać.
– Składaj sobie ten swój meldunek – powiedziałam. – A mnie i tak trzeba będzie stąd wynieść.
Nim zdążył wstać, odwróciłam się i wybiegłam drzwiami w głębi pokoju.
Znalazłam się w imponującej sali o wysokim sklepieniu i marmurowych posadzkach. Zaskoczył mnie kontrast miedzy maleńkim biurem a tym ogromem przestrzeni. Własne kroki wracały do mnie echem i nieomal słyszałam, jak szmer mojego oddechu odbija się od ścian. Tu i ówdzie jacyś ludzie spacerowali grupkami, rozmawiając półgłosem, najwidoczniej zatopieni w poważnych dysputach. Parę głów obróciło się, kiedy weszłam, ale był to tylko odruch i po chwili wszyscy znów zajęli się sobą. Starałam się mijać ich jak najciszej, możliwie dyskretnie, patrząc w podłogę i udając, że wiem, dokąd zmierzam. Kilkanaście metrów dalej znalazłam schody i ruszyłam na górę.
Nigdy przedtem nie byłam w Bibliotece Narodowej – w tym wspaniałym gmachu z portretami gubernatorów i generałów na ścianach, z rzędami kolumn we włoskim stylu i pięknymi marmurowymi mozaikami. Była ona jedną z wizytówek Miasta, lecz tak jak cała jego reszta najlepsze dni miała już za sobą. Na pierwszym piętrze zapadł się strop, kolumny poprzewracały się i popękały, wszędzie poniewierały się książki i papiery. Tu także przechadzały się grupki ludzi – głównie mężczyzn, jak wkrótce się zorientowałam – ale nikt mną się nie interesował. Za półkami, na których mieścił się katalog fiszek, odkryłam obite zieloną skórą drzwi na klatkę schodową. Weszłam na kolejne piętro, w długi, niski korytarz z rzędami drzwi po obu stronach. Nikogo tam nie było, a ponieważ w pokojach też zdawała się panować zupełna cisza, uznałam, że są puste. Nacisnęłam pierwszą z brzegu klamkę, ale drzwi były zamknięte na klucz, podobnie jak i drugie. Trzecie wbrew moim spodziewaniom otworzyły się: pięciu czy sześciu mężczyzn siedziało wokół drewnianego stołu, rozmawiając z przejęciem i ożywieniem. Pokój nie miał okien, z gołych ścian łuszczyła się żółtawa farba, z sufitu kapała woda. Wszyscy mężczyźni byli brodaci, ubrani na czarno, w kapeluszach. Ich widok tak mnie zaskoczył, że krzyknęłam półgłosem i chciałam zamknąć drzwi, ale najstarszy odwrócił się w moją stronę i posłał mi uśmiech tak cudowny, pełen takiego ciepła i dobroci, że się zawahałam.
– Czym możemy służyć? – spytał.
Mówił z obcym akcentem (wymawiał „sz” zamiast „ż”), ale nie umiałam odgadnąć, z jakiego kraju pochodzi. Czym moszemy słuszyć. Spojrzałam mu w oczy i nagle wstrząsnął mną dreszcz: poznałam, kim jest.
– Myślałam, że wszyscy Żydzi już nie żyją – szepnęłam.
– Trochę jeszcze zostało – odparł, znów się uśmiechając. – Widzi pani, nie tak łatwo nas się pozbyć.
Читать дальше