Zostałam z Izabelą do końca: przez całe lato i jesień, a nawet trochę dłużej, do pierwszych dni zimy, kiedy mróz zaczął na dobre dawać się we znaki. W ciągu tych wszystkich miesięcy ani razu nie rozmawiałyśmy o Ferdynandzie, o jego życiu ani śmierci – o niczym, co jakkolwiek wiązało się z jego osobą. Nie potrafiłam uwierzyć, że Izabela miała siłę i odwagę go zabić, ale nie widziałam innego rozsądnego wyjaśnienia. Wiele razy korciło mnie, żeby ją spytać, co właściwie stało się tamtej nocy, nie mogłam jednak się przemóc. W pewnym sensie była to sprawa Izabeli, więc póki sama nie zechciała o niej mówić, czułam, że nie mam prawa dopytywać.
Jedno nie ulegało wątpliwości: nie żałowałyśmy, że go już nie ma. Gdy w parę dni po ceremonii na dachu sprzedałam wszystko, co po nim zostało, łącznie z modelami statków i na wpół opróżnioną tubą kleju, Izabela nie powiedziała ani słowa. Powinien to być dla niej czas nowych szans, stało się jednak inaczej. Coraz bardziej podupadała na zdrowiu, więc nie mogła naprawdę skorzystać ze świeżo zdobytej wolności. Po wyprawie na dach nie wyszła już z mieszkania.
Wiedziałam, że jest umierająca, ale zaskoczyło mnie tempo, w jakim jej stan się pogarszał. Najpierw straciła władzę w nogach, a potem choroba rozprzestrzeniała się, porażając ręce, kręgosłup, w końcu nawet gardło i usta. Izabela wyjaśniła mi, że jest to rodzaj nieuleczalnej sklerozy, na którą zmarła przed laty jej babka. Nazywała tę chorobę „upadkiem” albo „rozkładem”. Mogłam dbać o jej wygody, na tym jednak kończyły się moje możliwości.
Najgorsze było to, że wciąż musiałam pracować. Po dawnemu zrywałam się wczesnym rankiem i drałowałam przez ulice, węsząc za jakimkolwiek łupem. Nie wkładałam już w to serca i coraz trudniej było mi znaleźć coś wartościowego. Wiecznie rozmijałam się ze sobą, bo myśli wędrowały w jedną stronę, a kroki akurat w przeciwną, więc moje ruchy stawały się niepewne, opieszałe. Raz po raz przegrywałam wyścig z innymi rupieciarzami. Wyłaniali się jakby znikąd i porywali mi zdobycz sprzed nosa, gdy już się po nią schylałam. Musiałam zatem spędzać w Mieście coraz więcej czasu, żeby uzbierać niezbędne minimum, nieustannie nękana poczuciem, że powinnam siedzieć w domu i opiekować się Izabelą. Wciąż sobie wyobrażałam, że coś jej się stanie pod moją nieobecność, że umrze, gdy mnie przy niej nie będzie, a sama ta myśl wystarczała, żebym się zupełnie rozkojarzyła i zapomniała o pracy. A wierz mi, pracować musiałam, bo inaczej nie miałybyśmy co jeść.
Pod koniec w ogóle nie mogła już się ruszyć o własnych siłach. Co rano próbowałam usadowić ją w pościeli, ale prawie całkiem straciła władzę w mięśniach, więc po kilku minutach zaczynała się osuwać. Przy tych zmianach pozycji cierpiała katusze, nawet sam ucisk podłogi sprawiał, że czuła się, jakby ją żywcem palono. Ale ból był tylko jednym z wielu problemów. Postępująca degeneracja mięśni i kości w końcu dosięgła gardła i Izabela zaczęła tracić mowę. Rozkład fizyczny można jeszcze wytrzymać, lecz gdy obumiera głos, sprawia to takie wrażenie, jakby chorego już nie było. Zaczęło się od pewnego niechlujstwa dykcji: zamazywały się kontury stów, spółgłoski stawały się miększe i mniej wyraźne, stopniowo upodabniały się do samogłosek. Początkowo nie przywiązywałam do tego zbytniej wagi. Miałam na głowie całe mnóstwo pilniejszych spraw, a przy odrobinie wysiłku wciąż jeszcze jako tako Izabelę rozumiałam. Nie przestało jej się jednak pogarszać, więc musiałam się coraz bardziej wysilać, chcąc wyłowić nieco sensu z tego, co próbowała mi powiedzieć, i w końcu zawsze jakoś mi się udawało, lecz z każdym dniem kosztowało mnie to więcej trudu. Aż wreszcie pewnego ranka zdałam sobie sprawę, że dźwięki, które wydobywają się z jej krtani, nie są już mową. Gulgotała i stękała, usiłując coś mi przekazać, wychodziło jednak z tego tylko niezrozumiałe jąkanie, straszliwy bełkot, chaos wcielony. Ślina ciekła jej z kącików ust, a wraz ze śliną wylewał się ten straszny dźwięk, niczym tren pełen niewyobrażalnego zamętu i bólu. Izabela rozpłakała się, słysząc własny głos i widząc wyraz niezrozumienia na mojej twarzy. Chyba nigdy nikogo nie było mi tak żal. Świat wymknął jej się po kawałku, aż prawie nic nie zostało.
Lecz nie był to ostateczny koniec. Przez jakieś dziesięć dni miała jeszcze siłę pisać do mnie ołówkiem krótkie liściki. Pewnego popołudnia poszłam do Reanimatora i kupiłam duży notes z niebieską okładką. Wszystkie kartki były czyste, więc słono zapłaciłam, bo w Mieście bardzo trudno o notes w dobrym stanie. Nie miałam jednak cienia wątpliwości, że warto, bez względu na cenę. Znałam już tego agenta z poprzednich transakcji – był to niejaki Gambino, garbus z ulicy Chińskiej – i pamiętam, że zażarcie się targowaliśmy, prawie przez pół godziny. Nie mogłam go zmusić, żeby opuścił, ale w końcu dodał gratis sześć ołówków i małą plastikową temperówkę.
Piszę teraz, o dziwo, w tym samym notesie. Izabela niewiele kartek zdążyła zużyć, najwyżej pięć czy sześć, a kiedy umarła, nie miałam serca go wyrzucić. Wzięłam go więc z sobą i od tamtej pory stale mi towarzyszy w moich wędrówkach – niebieski notes, sześć żółtych ołówków i zielona temperówka. Gdybym jakiś czas temu nie znalazła ich w torbie, chybabym nie zaczęła tego listu. Natknęłam się jednak na notes z całym mnóstwem czystych stronic i poczułam przemożną chęć, żeby sięgnąć po ołówek i pisać. To jedyna rzecz, do której jeszcze przywiązuję wagę: wypowiedzieć się wreszcie, przelać wszystko na papier, nim będzie za późno. Drżę, ilekroć pomyślę, jak ściśle powiązane są sprawy pozornie odległe: gdyby Izabela nie oniemiała, nigdy nie powstałyby te zdania. Ponieważ zabrakło jej słów, spod mojej ręki wyszły te oto słowa. Pamiętaj o tym, proszę. Nie byłoby tego pisania, gdyby nie Izabela. Bez niej w ogóle bym nie zaczęła.
Uśmiercił ją ten sam proces, który pozbawił ją głosu. Jej gardło poraził całkowity paraliż, więc nie mogła już przełykać. Najpierw wykluczyło to z diety pokarmy stałe, a potem nawet wody nie była w stanie się napić. Doszło do tego, że zwilżałam jej usta, żeby całkiem nie wyschły, lecz obie wiedziałyśmy, że śmierć jest tylko kwestią czasu, bo głód dosłownie ją morzył: nikła w oczach, nic a nic nie jedząc. Zdumiewające, że raptem jakby się lekko uśmiechnęła – pod sam koniec, kiedy siedziałam przy niej, skrapiając jej wargi wodą. Właściwie nie jestem pewna, bo była już wtedy bardzo daleko, ale cieszy mnie myśl, że mógł to być uśmiech, choćby bezwiedny. Tak się wstydziła swojej choroby, tak ją to krępowało, że we wszystkim zdana jest na mnie, a tymczasem była mi nie mniej potrzebna niż ja jej. Tuż po tym, jak się uśmiechnęła – jeżeli istotnie był to uśmiech – zaczęła się dusić własną śliną, której nie mogła przełknąć, a choć próbowałam palcami oczyścić jej usta, tyle śliny spłynęło do gardła, że wkrótce nie miała już czym oddychać. Wydała wtedy okropny dźwięk, ale był on tak wątły, tak zupełnie pozbawiony nuty szczerego buntu, ze niebawem ucichł.
Po paru godzinach wybrałam trochę rzeczy z mieszkania, załadowałam je na wózek i zawiozłam do ósmego rewiru, w Aleję Postępu. W głowie miałam spory zamęt – i pamiętam, że nawet dosyć dobrze zdawałam sobie z tego sprawę – ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Sprzedałam naczynia, odzież, pościel, garnki, patelnie, Bóg wie co jeszcze – cokolwiek wpadło mi w ręce. Pozbywałam się tych gratów z prawdziwą ulgą: w pewien sposób zastępowało mi to łzy. Bo płakać już nie mogłam, ostatni raz, w życiu płakałam wtedy na dachu, więc kiedy Izabela umarła, miałam tylko ochotę wszystko porozwalać, przewrócić dom do góry nogami. Wzięłam pieniądze, poszłam przez całe miasto na Ozonowy Prospekt i kupiłam najpiękniejszą suknię, jaką udało mi się znaleźć: białą, z koronkowym kołnierzykiem i mankietami, z szeroką satynową szarfą w talii. Izabela byłaby pewnie szczęśliwa, gdyby wiedziała, że ma ją na sobie.
Читать дальше