Z tego, co nastąpiło później, został mi dość mętny obraz. Nie zapominaj, że byłam na ostatnich nogach i miałam w głowie tę zaćmę, która sprawia, że człowiek przestaje czuć się sobą i nawet na jawie raz po raz traci świadomość. Pamiętam, że wzięłam Izabelę na ręce i aż zadrżałam, bo ważyła nie więcej niż dziecko: zostały z niej tylko kości jak piórka i miękkie, wiotkie ciało. Potem znalazłam się na ulicy: pchałam wózek z Izabelą przez miasto. Pamiętam strach, pewność, że wszyscy patrzą na wózek i myślą tylko, jak by tu skraść suknię. Kolejny obraz: staję u bramy Trzeciej Transformatorni, czekam w długiej kolejce i wreszcie urzędnik płaci mi ustaloną sumę. On także przyjrzał się sukni ze szczególnym zainteresowaniem i już widziałam, jak w plugawej mózgownicy zaczynają kręcić mu się kółeczka. Pokazałam pieniądze, które przed chwilą mi dał, i powiedziałam, że może je sobie wziąć, jeśli obieca spalić suknię razem z ciałem. Oczywiście się zgodził – z wulgarnie porozumiewawczym mrugnięciem – ale skąd mam wiedzieć, czy dotrzymał słowa? Kiedy się nad tym zastanawiam, przeważnie wydaje mi się, że nie dotrzymał, i pewnie właśnie dlatego niechętnie wspominam całe to zdarzenie.
Po wyjściu z Transformatorni musiałam chyba snuć się bez żadnego planu, z głową w chmurach, nie patrząc, gdzie jestem. W końcu zasnęłam – pewnie na czyimś progu – lecz po przebudzeniu nie czułam się ani trochę lepiej, może nawet gorzej. Pomyślałam o powrocie do mieszkania, ale uznałam, że jeszcze nie sprostam tej próbie. Przerażała mnie wizja samotności w czterech ścianach, świadomość, że prędzej czy później tam wrócę i będę siedziała bezczynnie. Może parę godzin na świeżym powietrzu dobrze mi zrobi, pomyślałam. Kiedy trochę oprzytomniałam i zorientowałam się, gdzie jestem, stwierdziłam, że nie mam już wózka. Byłam opasana pępowiną, ale wózek znikł. Przeszukałam całą ulicę, jak szalona biegałam od drzwi do drzwi, lecz nic to nie dało. Zostawiłam go w krematorium, a może skradziono mi go podczas snu. W głowie miałam taki mętlik, że niczego nie byłam już pewna. Tyle tylko trzeba. Wystarczy moment nieuwagi, sekunda osłabionej czujności i wszystko diabli biorą, w jednej chwili cała praca idzie na marne. Pozwoliłam, żeby odebrano mi narzędzie, bez którego nie miałam szans przetrwać. Gdybym wzięła brzytwę i poderżnęła sobie gardło, nie byłaby to większa autodestrukcja.
Znalazłam się w fatalnej sytuacji, ale o dziwo się nie przejmowałam. Obiektywnie rzecz biorąc strata wózka była katastrofą, lecz zarazem dawała mi to, czego od dawna skrycie pragnęłam: pretekst, żeby zerwać z rupieciarstwem. Zostałam przy tym zajęciu ze względu na Izabelę, ale po jej śmierci nie widziałam już siebie w tej roli. Rupieciarstwo należało do świata, który dla mnie już umarł, i oto nadarzała się sposobność, żeby wkroczyć na nową drogę, wziąć życie we własne ręce i jakoś nim pokierować.
Bez namysłu poszłam do pewnego fałszerza dokumentów z piątego rewiru i za trzynaście glotów sprzedałam swoją licencję szperaczki. Pieniądze zarobione tego dnia mogły mi starczyć co najmniej na dwa, trzy tygodnie, ale skoro już zaczęłam, nie miałam zamiaru na tym poprzestać. Do domu wróciłam z głową pełną pomysłów, próbując obliczyć, ile jeszcze pieniędzy dostanę, jeśli sprzedam parę innych rzeczy z mieszkania. Spędziłam pracowitą noc, układając na środku pokoju stos różnych dóbr. Opróżniłam szafę w ścianie z wszelkich użytecznych przedmiotów: powywracałam pudła, splądrowałam szuflady, a koło piątej rano wyjęłam ze schowka, który Izabela urządziła pod podłogą, nieoczekiwany skarb: srebrny nóż i widelce, Biblię o wyzłacanych brzegach i wypchaną sakiewkę, w niej zaś czterdzieści osiem glotow drobnymi. Przez resztę dnia wpychałam do walizki wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, i biegałam po rozmaitych Reanimatorach, sprzedając kolejne partie towaru i wracając, żeby przygotować następne. W sumie zgarnęłam ponad trzysta glutów (z czego prawie jedną trzecią dostałam za nóż i widelec) i oto nagle miałam przed sobą dobre pięć, sześć miesięcy spokojnego życia. Uwzględniając okoliczności było to więcej, niż mogło mi się zamarzyć. Z takim majątkiem w kieszeni poczułam się, jakby mnie kto na sto koni wsadził.
Lecz niedługo potrwała ta euforia. Spać posyłam kompletnie wyczerpana całodzienną orgią sprzedaży, a już nazajutrz rano, niespełna godzinę po wschodzie słońca, rozległo się głośne łomotanie w drzwi. To dziwne, jak szybko coś takiego może przyjść człowiekowi do głowy, ale moim pierwszym uczuciem była nadzieja, że mnie nie zabiją. Nie zdążyłam nawet wstać. Włamywacze wywalili drzwi i wdarli się do środka, wymachując zwykłymi w takich razach pałkami i kijami. Było ich trzech. W dwóch najroślejszych rozpoznałam młodych Gundersonów, synów rodziny, która mieszkała piętro niżej. Wiadomości prędko się rozchodzą, pomyślałam. Izabela zmarła raptem dwa dni temu, a sąsiedzi już zrobili nalot.
– Pobudka, dzidziu – powiedział jeden. – Czas na ciebie. Zjeżdżaj bez gadania, to ci nic nie zrobimy.
Była to wstrętna sytuacja, po prostu nie do zniesienia.
– Dajcie mi się spakować – odparłam, gramoląc się z legowiska. Starałam się za wszelką cenę zachować spokój, stłumić gniew, wiedząc, że choćby cień oporu z mojej strony sprowokuje ich do ataku.
– Dobra – zgodził się inny. – Masz trzy minuty. Ale weźmiesz jedną torbę, nic więcej. Bierz graty i wynocha.
Jakimś cudem akurat tej nocy raptownie spadła temperatura i przed snem włożyłam na siebie wszystkie ciuchy, więc nie musiałam się poniżać, ubierając się na ich oczach, a co ważniejsze – bo w końcu to właśnie uratowało mi życie – całe trzysta glotów miałam w kieszeniach spodni. Nie jestem z tych, co wierzą w jasnowidztwo, ale było to trochę tak, jakbym zawczasu wiedziała, co się stanie. Trzech drabów miało mnie na oku, kiedy pakowałam chlebak, ale żaden nie okazał się dość bystry, żeby wyczuć, gdzie schowałam pieniądze. Zaraz potem czym prędzej się stamtąd wyniosłam, skacząc po dwa stopnie. Na dole przystanęłam, żeby złapać oddech, i otworzyłam frontowe drzwi. Jak obuchem uderzyło mnie powietrze, ryk wiatru i mróz, podmuchy zimy zaświstały mi w uszach; wokół mnie rozmaite przedmioty fruwały jak wściekłe, odbijały się od ścian, turlały po ziemi, pękały jak odłamki lodu. Spędziłam w Mieście z górą rok i jakoś nic mi się nie stało. Miałam w kieszeni trochę pieniędzy, ale byłam bez pracy i bez mieszkania. Po wszystkich wzlotach i upadkach wróciłam do punktu wyjścia.
Wbrew temu, co można by sądzić, biegu rzeczy cofnąć nie sposób. Chociaż udało ci się gdzieś wejść, niekoniecznie uda ci się wyjść. Wejście nie staje się automatycznie wyjściem i nie masz gwarancji, że drzwi, którymi właśnie wszedłeś, będą w tym samym miejscu, kiedy zechcesz jeszcze raz na nie spojrzeć. Tak to już jest w Mieście urządzone. Ilekroć ci się zdaje, że znasz odpowiedź, samo pytanie okazuje się bez sensu.
Przez kilka tygodni próbowałam uciec. Początkowo zdawało mi się, że jest wiele możliwości, wiele sposobów powrotu do domu, a ponieważ miałam pieniądze, nie przewidywałam większych przeszkód. Oczywiście myliłam się, minęło jednak sporo czasu, zanim przyjęłam to do wiadomości. Przypłynęłam na zagranicznym statku wraz z jakąś misją dobroczynną, logika wskazywała zatem, że tą samą drogą mogę odpłynąć. Wybrałam się więc do portu, gotowa dać łapówkę każdemu urzędnikowi, który zarezerwuje mi miejsce w kabinie. Nic było jednak żadnych statków, znikły nawet kutry rybackie, które widziałam zaledwie miesiąc temu. Za to na nabrzeżu roiło się od robotników – setki, tysiące, nieprzeliczony tłum mężczyzn. Jedni wyładowywali gruz z ciężarówek, inni nosili cegły i kamienie nad samą wodę, jeszcze inni kładli fundamenty pod coś, co sprawiało wrażenie ogromnego falochronu lub fortyfikacji.
Читать дальше