Bezpośredniość, z jaką to powiedziałam, zaszokowała nas oboje i na chwilę zapanowało milczenie. W jakiś dziwny sposób powiedziałam prawdę – nagą, groteskową, ale jednak prawdę. W pierwszym odruchu chciałam przeprosić, lecz moje słowa wisiały jeszcze w powietrzu między nami i wydawały się wciąż tak samo sensowne, więc nie bardzo miałam ochotę je cofać. Oboje chyba rozumieliśmy, co się dzieje, ale wcale nie było nam przez to łatwiej wymówić następne słowo. Przecież w takich sytuacjach ludzie w Mieście popełniają morderstwa. Zabić kogoś, żeby zdobyć pokój czy choćby garść bilonu, to dla nich drobiazg. Może chroniło nas przed sobą nawzajem po prostu to, że nie byliśmy ludźmi z Miasta, tylko przybyszami z daleka? Wychowaliśmy się gdzie indziej i ten jeden szczegół kazał nam sądzić, że trochę się znamy? Nie jestem pewna. W naszym raptownym, przypadkowym spotkaniu było coś ponadosobistego, coś, co nadawało mu swoistą logikę i siłę niezależną od któregokolwiek z nas. Rzuciłam szaloną propozycję, wykonałam dziki skok w sferę intymności, a Sam w ogóle się nie odezwał. Czułam, że już samo to milczenie jest niezwykłe, a im dłużej trwało, tym bardziej zdawało się uwierzytelniać moje słowa. Gdy wreszcie je przerwał, nie było już o czym dyskutować.
– Strasznie tu ciasno – powiedział, rozglądając się po swojej klitce. – Gdzie chcesz spać?
– Wszystko jedno – odparłam. – Coś się wymyśli.
– William wspominał mi o tobie – rzekł z leciutkim uśmiechem, ledwie widocznym w kącikach ust. – Nawet mnie ostrzegał. „Jakbyś kiedyś poznał moją małą siostrzyczkę, to uważaj – mówił. – Niezła z niej rakieta”. Miał rację, Anno Blume? Niezła z ciebie rakieta?
– Wiem, o czym myślisz – powiedziałam. – Ale nie martw się. Nie będę ci przeszkadzać. Nie jestem przecież głupia. Umiem czytać i pisać. Umiem myśleć. Przy mojej pomocy dużo szybciej skończysz książkę.
– Nie martwię się, Anno Blume. Wchodzisz tu prosto z mrozu, rzucasz się na moje łóżko i chcesz się ze mną podzielić swoim majątkiem, a ja miałbym się martwić?
– Bez przesady. To niecałe trzysta glotów. Nawet nie dwieście siedemdziesiąt pięć.
– No przecież mówię że majątek.
– Jak sobie chcesz.
– Tak, chcę. I wiesz, co ci jeszcze powiem? Oboje mamy cholerne szczęście, że pistolet nie był nabity.
W ten sposób przeżyłam Złowrogą Zimę. Zamieszkałam z Samem w bibliotece i przez następne pół roku jego mały pokoik stał się dla mnie centrum świata. Chyba cię to nie zaszokuje, jeśli powiem, że w końcu zaczęliśmy sypiać w jednym łóżku. Musielibyśmy być z kamienia, żeby się oprzeć pokusie, a gdy jej wreszcie ulegliśmy w trzecią czy czwartą noc, oboje czuliśmy, że głupio zrobiliśmy, tak długo zwlekając. Z początku była to sprawa czysto fizyczna, zwarcie obłąkanych ciał, kłębowisko kończyn, chluśnięcie spiętrzonych żądz. Ulżyło nam ogromnie, więc przez kilka dni napawaliśmy się sobą aż do zupełnego wyczerpania. Potem tempo spadło, bo kiedyś przecież spaść musiało, a w ciągu następnych tygodni pomału zakochaliśmy się w sobie. Nie połączyła nas zwykła tkliwość ani uroki wspólnej codzienności, lecz zakochanie tak głębokie i nieodwołalne, że w końcu poczuliśmy się, jakbyśmy byli zaślubieni i nigdy już nie mieli się rozstać.
Były to moje najlepsze dni. Dobrze mnie zrozum: najlepsze nie tylko tutaj, ale w ogóle w życiu. Tak, to dziwne, że w tym strasznym czasie mogłam być taka szczęśliwa, ale zawdzięczam to Samowi. Nasze spotkanie na pozór niewiele zmieniło. Borykałam się z identycznymi trudnościami, codziennie musiałam rozwiązywać identyczne problemy, zaświtał mi jednak cień nadziei, więc uwierzyłam, że nasze kłopoty prędzej czy później się skończą. Sam wiedział o Mieście więcej niż ktokolwiek, z kim zdarzyło mi się rozmawiać. Potrafił wymienić wszystkie rządy z ostatnich dziesięciu lat; wyrecytować z pamięci nazwiska gubernatorów, burmistrzów i ich niezliczonych podwładnych; opowiedzieć, skąd wzięli się Mytnicy, jak zbudowano energownie, podać szczegółowe charakterystyki nawet najbardziej marginalnych sekt. Otuchą napawało mnie jednak właśnie to, że choć tyle wie, widzi przed nami szansę ucieczki. Nie przekręcał faktów. Jako dziennikarz wyrobił w sobie pewien sceptycyzm: żadnych pobożnych życzeń ani mętnych hipotez. Skoro twierdził, że zdołamy wrócić do domu, widocznie wiedział, że to da się zrobić.
W sumie wcale nie był beztroskim optymistą. Raz po raz wzbierała w nim jakaś furia i nawet śpiąc chyba się męczył, bo miotał się pod kołdrą, jakby we śnie z kimś walczył. Kiedy się do niego wprowadziłam, był w kiepskiej formie – niedożywiony, co chwila wstrząsany atakami kaszlu – potrzebowałam więc miesiąca z okładem, żeby go doprowadzić do jakiego takiego stanu. Przez ten czas prawie wszystko było na mojej głowie: zakupy, wylewanie brudów z wiadra, gotowanie, sprzątanie. Gdy dość się wzmocnił, żeby zaryzykować wyjście na mróz, zaczął wymykać się rano i załatwiać różne sprawy, a mnie kazał leżeć w łóżku i odsypiać. Miał wielki dar okazywania dobroci i umiał mnie kochać: nie sądziłam, że zaznam w życiu tak dobrej miłości. Zdarzały mu się momenty udręki, która czasem nas rozdzielała, potrafił jednak sam z nią się rozprawić. Książka pozostała jego obsesją i często zapracowywał się ponad własną wytrzymałość. Skomponowanie spójnego tekstu z tego chaosu materiałów, które zgromadził, wydawało mu się chwilami niewykonalne. Tracił nagle wiarę w sens przedsięwzięcia. Zaczynał wygadywać, że książka nie trzyma się kupy – ot, stos papierzysk, w których usiłuje powiedzieć coś, na co brak słów – i popadał w depresję trwającą czasem dzień, a czasem trzy dni. Po tych czarnych godzinach zawsze następowały przypływy nadzwyczajnej czułości. Kupował mi drobne prezenty: jabłko, wstążkę do włosów, kawałek czekolady. Pewnie źle robił, trwoniąc pieniądze, ale nie umiałam oprzeć się wzruszeniu. Na co dzień grałam pragmatyczkę, przyziemną kurę domową, skrzętną i zrzędną, lecz ilekroć zdarzał mu się jeden z tych rozrzutnych gestów, zalewała mnie niepohamowana fala radości. Nic na to nie mogłam poradzić. Żeby żyć, musiałam czuć, że mnie kocha, i nawet jeśli trochę wcześniej miały nam się przez to skończyć oszczędności, gotowa byłam zapłacić tę cenę.
Oboje staliśmy się namiętnymi palaczami. Tytoń to tutaj okropnie drogi rarytas, ale Sam zbierając materiały do książki nawiązał trochę kontaktów na czarnym rynku, więc często udawało mu się kupić dwadzieścia papierosów raptem za glota czy półtora. I były to prawdziwe, staroświeckie, fabryczne papierosy w kolorowych opakowaniach, nawet w celofanie. Skradziono je niegdyś ze statków rozmaitych dobroczynnych misji, toteż zwykle nie umieliśmy nawet przeczytać obcojęzycznych nazw. Paliliśmy po zmroku: leżąc w łóżku patrzyliśmy przez ogromny wachlarz okna we wzburzone niebo, na chmury raz po raz przesłaniające księżyc, na maleńkie gwiazdki, na sypiące z góry zamiecie. Wydmuchiwaliśmy dym ustami i obserwowaliśmy, jak sunie przez pokój, rzucając na przeciwległą ścianę zwiewne cienie. Była w tym wszystkim przepiękna ulotność, poczucie, że los wlecze nas za sobą w zapoznane zakamarki zapomnienia. Często w takich chwilach rozmawialiśmy o starym kraju, starając się przywołać jak najwięcej wspomnień, wskrzesić niespieszną inwokacją nawet najkrótsze, jedyne w swoim rodzaju mgnienia – klony wzdłuż Alei Miro, gdy nadciągał październik; zegary z rzymskimi cyframi w klasach szkoły publicznej; lampę w kształcie zielonego smoka w chińskiej knajpce naprzeciw uniwersytetu. Umieliśmy wspólnie napawać się ich aromatem, na nowo delektować się miliardem detali wziętych ze świata, który oboje znaliśmy od dzieciństwa, i chyba podtrzymywało nas to na duchu, dodawało wiary, że kiedyś jednak zdołamy tam wrócić.
Читать дальше