– Proszę posłuchać, mam ten problem na głowie, odkąd zacząłem zarabiać jako pisarz. Mój rzekomy brak „odpowiedzialności” to motyw przewodni mych sporów z Żydami. Nie podpisaliśmy żadnego kontraktu. Niczego nie obiecywałem. Wyświadczyłem panu przysługę… I sądzę, że spisałem się w miarę dobrze.
– Lepiej niż dobrze. Zdumiewa mnie pańska skromność. Ktoś z pańską elokwencją może udawać ekstremistę… Ale to było ryzykowne zajęcie, nawet jak dla pisarza. Jednak pojechał pan tam i stanął na wysokości zadania… Bez uprzedniego przeszkolenia. Wiedziałem, że potrafi pan szybko myśleć.
Wiedziałem, że potrafi pan dobrze pisać. Wiedziałem, że umie pan kalkulować. Ale nie miałem pojęcia, że stać pana na coś tak wielkiego w starciu z rzeczywistością. Myślę też, że nie uświadamia sobie pan nawet teraz ważności tamtej sprawy. Naturalnie, odczuwa pan dumę z wykonanego zadania i chciałby pan rozgłaszać o swej odwadze na całym świecie. Na pańskim miejscu miałbym takie same pragnienia.
Zerknąłem na młodego kelnera nalewającego kawę do naszych filiżanek i zorientowałem się, podobnie jak Smilesburger, że to Hindus albo Pakistańczyk.
Po chwili odszedł, przedtem wręczając nam jeszcze menu. Smilesburger spytał:
– Kto zdominuje kogo w tym mieście? Hindusi Żydów, Żydzi Hindusów czy może na wierzch wypłyną Latynosi? Wczoraj przechadzałem się ulicami Broadwayu. Wszędzie Murzyni zajadali precle wypiekane przez Portorykańczyków, a sprzedawane przez Koreańczyków… Zna pan pewnie ten stary dowcip o żydowskiej knajpie, takiej jak ta?
– Może i znam…
– O kelnerze Chińczyku w żydowskiej restauracji… który świetnie wysławiał się w jidysz.
– Już mnie pan wystarczająco rozbawił opowieściami o Chaimie Chofetzie wtedy w Jerozolimie…
Więc proszę nie opowiadać mi żydowskich dowcipów w Nowym Jorku. Porozmawiajmy o mojej książce. Wcześniej nie usłyszałem niczego, ani słowa, o tym, co wolno mi lub czego nie wolno dopisać później. Skupił się pan wówczas na technicznych szczegółach planowanej operacji. Pamiętam, jak mnie pan podpuszczał: „Z tego może powstać wspaniała książka”. No tak, pod tym względem wizyta w Atenach była bardzo owocna. Poza tym, wtedy nie wiedziałem jeszcze, czy zdecyduję się na napisanie książki…
– Trudno mi w to uwierzyć – rzekł cicho. – Ale skoro pan tak twierdzi…
– To właśnie pańskie słowa mnie zainspirowały. A teraz, gdy książka jest już ukończona, zmienił pan nagle zdanie i rości sobie prawo do decydowania, czy usunięcie rozdziału o Atenach będzie korzystniejsze dla kogoś tam…
– Nie powiedziałem niczego podobnego.
– Panie Smilesburger, niech pan tu nie zgrywa przede mną sklerotycznego dziadka.
– Cóż – wzruszył ramionami i uśmiechnął się, kwitując w ten sposób uwagę o sklerotycznym dziadku – myślę, że jeśli pomiesza pan trochę fakty z fikcją, to raczej nie zaszkodzi to powieści.
– Ależ to nie jest fikcyjne dzieło. I nie chodzi panu wcale o „trochę” fikcji. Chce pan, żebym wymyślił od nowa całą operację.
– Tak? – zapytał. – Chcę jedynie pańskiego dobra. Hinduski kelner wrócił do naszego stolika i czekał na zamówienie.
– Co pan tu zwykle jada? – spytał mnie Smilesburger. – Co pan lubi? Znowu zgrywał bezradnego emeryta, który boi się zamówić coś bez mojej porady.
– Sałatkę śledziową w polewie z zasmażanej cebuli – powiedziałem do kelnera. – Do tego pomidory. I proszę o szklankę soku pomarańczowego.
– Dla mnie to samo – stwierdził Smilesburger. – Dokładnie to samo.
– Jest pan tutaj – odezwałem się do Smilesburgera – żeby podsunąć mi tysiąc innych pomysłów, atrakcyjnych i życiowych. Może pan wyszukać dla mnie historię lepszą niż ta, w której brałem udział.
Wspólnie jesteśmy w mocy wymyślić dla moich czytelników coś bardziej ekscytującego i interesującego od rzeczy, jakie zdarzyły się podczas tamtego weekendu w Atenach. Tylko że ja nie chcę niczego wymyślać. Czy to jasne?
– Naturalnie, że pan nie chce. Pańskie wspomnienia są wspaniałym materiałem na powieść. Nie mógł pan wyrazić się jaśniej.
– To dobrze. Pojechałem, gdzie pojechałem, zrobiłem to, co zrobiłem, czegoś się dowiedziałem, coś zobaczyłem… I niczego, co wydarzyło się w Atenach, absolutnie niczego, nie da się zastąpić jakąś bajką. Autentyczne wypadki miały wewnętrzną spójność…
– To, co pan mówi, trzyma się kupy.
– Ja się nie prosiłem o tamto zadanie. To wyście mi je narzucili i to niezbyt grzecznie. Wypełniłem narzucone warunki, przesłałem panu rękopis przed jego opublikowaniem. W istocie, jest pan pierwszą osobą, która się z nim zapoznała. Nie musiałem tego robić. Wróciłem do Ameryki. Otrząsnąłem się już z uzależnienia od halcionu. Od tamtej pory napisałem cztery książki. Znowu jestem sobą, stoję mocno na ziemi. A jednak to zrobiłem: chciał pan przejrzeć rękopis i miał pan okazję.
– I dobrze się stało. Lepiej, że książka trafiła w moje ręce, a nie kogoś, kogo by panu przydzielono.
– Tak? Co pan mi usiłuje wmówić? Że Mossad zajął się mną tak, jak ajatollah Rushdiem?
– Powiadam panu jedynie, że ten ostatni rozdział wywołałby oddźwięk.
– No cóż, gdyby ktoś zgłosił się do mnie z pretensjami, to odesłałbym go prosto do pańskiego ogródka.
– To nic by nie dało. Zajmą się sprawą, choćbym wyrażał się o panu w samych superlatywach, choćby pisanie i publikacja tej części stanowiła dla pana wspaniałą przygodę literacką… Musi pan wiedzieć, że wydanie rozdziału naruszałoby interesy kraju. Ci ludzie zakładają, że ma pan we krwi lojalność w stosunku do Izraela i publikację tegoż rozdziału odebraliby jako akt zdrady.
– Nie jestem i nigdy nie byłem waszym pracownikiem.
– Nie „naszym”… Ich pracownikiem – poprawił.
– Nie zaproponowano mi żadnego wynagrodzenia, zresztą nie prosiłem o nie.
– I pańska sytuacja nie różni się zbytnio od położenia tych Żydów na całym świecie, którzy z własnej woli oddali Mossadowi swe usługi. Żydzi z diaspory to specyficzna grupa… Pełno w niej osób działających na rzecz naszego wywiadu. Stanowią oni dla Mos-sadu prawdziwy majątek. Izrael, małe państewko, musi utrzymywać potężny aparat bezpieczeństwa. Bez niego i bez pomocy Żydów na całym świecie byłoby bardzo słabe. Ludzie, którzy wypełnili zadania podobne do pańskiego, nie czynili tego dla pieniędzy ani dla prywatnych celów, lecz na rzecz żydowskiego państwa. Wynagrodzeniem, całym wynagrodzeniem, była satysfakcja z wypełnienia żydowskiego obowiązku.
– No cóż, nie odbierałem ani nie odbieram tego w taki sposób.
W tej chwili przyniesiono jedzenie. Smilesburger wszczął z hinduskim kelnerem rozmowę o śledziach, powiadając, jak przygotowywała je jego świętej pamięci matka: ile dodawała octu, jaka była proporcja octu do cukru, a do tego ile jajek, cebuli itd.
– Wtedy siedź nabierał specyficznego smaku – podsumował i zwrócił się do mnie. – A jednak zgodził się pan ze mną porozmawiać.
– Dlaczego miałbym się nie zgodzić?
– Bo nie sądzę, że polubił mnie pan tak, jak ja polubiłem pana.
– Kto wie?… – odparłem. – Może się pan jednak myli?
– Kiedy w życiu cynicznego abnegata pojawia się ta charakterystyczna tęsknota za smakiem niewinnego dzieciństwa? I czy mogę opowiedzieć tamten dowcip, teraz, kiedy słodzony śledź trafił już do pańskiego żołądka?… Otóż do żydowskiej restauracji, takiej jak ta, przychodzi pewien facet. Siada przy stoliku, bierze menu, przegląda spis dań. W końcu decyduje się na coś i rozgląda się za kelnerem, który okazuje się Chińczykiem. Chiński kelner pyta się w doskonałym jidysz: „Vos vilt ihr essen?”…
Читать дальше