– Załatwmy to krótko – rzekłem do Smilesburgera, gdy przyniesiono rachunek. – Nie mogę wiedzieć, jak to naprawdę było, ale pan owszem. Pan potrafi wychodzić z siebie, widzieć oczami innych. Ja znam wyłącznie własne myśli, mój umysł interpretuje wypadki na swoją modłę, a dla pana praca mózgu znaczy zupełnie coś innego. Poznał pan świat takim, jaki jest naprawdę, podczas gdy ja nabieram się na zewnętrzne przejawy… A jednak posługuje się pan dziecięcą filozofią i tanią, podejrzaną psychologią i nie ma sensu dyskutować z pańskim punktem widzenia.
– A więc absolutnie pan odmawia.
– Naturalnie.
– Nie umieści pan uwagi, zastrzeżenia, jak się sprawy miały, ani nie Usunie pan fragmentów, które nie wszystkim przypadłyby do gustu?
– Jak mógłbym to zrobić?
– A gdybym wzniósł się ponad swą dziecinną filozofię i tanią psychologię i powołał się na mądrość Chaima Chofetza? „Spraw, bym nie powiedział niczego zbytecznego”… Czy marnuję czas, przypominając o jego naukach?
– Nie pomogłoby nawet cytowanie wersetów z Biblii.
– Każdy musi działać świadomie, postępować zgodnie z własnymi przekonaniami. Widzę, że jest pan siebie pewien. Jest pan przekonany, że ma rację.
– W tym przypadku? Owszem.
– Skoro tak pan ceni niezawisłość, skoro nie ma pan ochoty pójść na kompromis, to czy i konsekwencje są panu obojętne?
– A powinienem się nimi przejmować?
– Cóż – powiedział, gdy ja wziąłem rachunek, zanim zdążył rzucić na niego okiem i zafundować mi lunch na koszt Mossadu – a więc to tak… Szkoda.
Wtedy odwrócił się i sięgnął po kule. Podniosłem się, żeby mu pomóc, ale on już stał. Na twarzy widoczne było rozczarowanie. Nasz wzrok spotkał się na moment. Jego oczy dziwnym trafem zdały mi się oczami uczciwego człowieka, takiego, który nie umie oszukiwać. Pewnie i on znał ten punkt, po przejściu którego szachrajstwa sa już niemożliwe. Doznałem nagłego wstrząsu na myśl, że Smilesburger naprawdę mógł przybyć tu z własnej woli, bo miał na uwadze moje dobro i chciał oszczędzić mi nieszczęść. Ale jeżeli nawet tak było, to czy miałem powód, by rezygnować dla niego ze swoich zasad?
– Nie przypomina już pan tego załamanego człowieka z pierwszego rozdziału pańskiej książki – stwierdził.
Zdołał jakoś podjąć nie tylko kule, ale i swoją teczkę, na rączce której zacisnął palce. Wcześniej nie zwróciłem na nie baczniejszej uwagi – były małe i mocne i w osobliwy sposób nie pasowały do Smilesburgera. Przypominały raczej macki dziwacznego zwierza, przedzierającego się przez dżunglę.
Doszedłem do wniosku, że w tej teczce znajduje się mój rękopis.
– Niepewność, strach, zagubienie… ma pan to wszystko za sobą. Zadziwia mnie pan – rzekł i pożegnał się po hebrajsku.
– Do widzenia – odpowiedziałem. – Nikt nie jest bezpieczny. Człowiek to źródło chaosu. Czyż nie takie miało być przesłanie? Że nic nie jest pewne?
– Przesłanie pańskiej książki? Nie powiedziałbym. Kiedy ją czytałem, to wydawała mi się wesoła i pogodna. Po prostu promieniowała optymizmem. Niby roi się w niej od dramatycznych przejść, ale w końcu to rzecz o człowieku, który wraca do zdrowia. Tyle witalności i energii emanuje ze spotkań z ludźmi, jakich napotyka na drodze… Czasem zdaje mu się, że na nowo zapada w chorobę, ale zawsze potrafi wziąć się w garść. To komedia w klasycznym stylu. Bohater przechodzi przez wszystko i nie dzieje mu się krzywda.
– Jednak tylko do teraz.
– To też prawda – przyznał Smilesburger i smutno pokiwał głową.
– Wspominając o niepewności miałem na myśli pańskie zajęcie. Chodziło mi o to, że ludzie tacy jak pan nigdy nie uwolnią się od niepewności.
– Ach, o to? Może lepiej stwierdzić, że to ciągły, nieodwracalny stan, przypisany każdej istocie?
Oto Żyd, który miał mną kierować. Pomyślałem, że mogło być gorzej. Pollard miał mniej szczęścia.
Tak, Smilesburger to mój rodzaj Żyda, człowiek, który mnie kojarzy się z hasłem „Żyd”. Arystokratyczna abnegacja. Uwodzicielska elokwencja. Intelektualna werwa. Nienawiść. Kłamstwa. Brak zaufania. Światowość. Bezpośredniość. Inteligencja. Złośliwość. Komizm. Cierpliwość. Aktorstwo.
Kalectwo. Defekt.
Odprowadzałem Smilesburgera do drzwi. Ted wstał, żeby się przywitać.
– Panie Smilesburger – powiedziałem – jedną chwilkę. Chcę, żeby poznał pan pana Solotarowa, wydawcę i pisarza. A to jego syn, Ivan Solotarow. Ivan jest dziennikarzem… Pan Smilesburger udaje ostatnimi czasy ogrodnika, żyjącego zgodnie z nakazami naszego Pana. W rzeczywistości to izraelski arcyszpieg i mój opiekun. Pan Smilesburger zajmuje się wieloma tajemniczymi sprawami. Wrogowie Izraela powiedzieliby, że jest on po prostu pracownikiem instytucji stanowiącej ucieleśnienie nacjonalistycznych, patriotycznych i etnicznych psychoz. Ja, z własnego doświadczenia, stwierdziłbym raczej, że jeśli coś dzieje się w tym rozgorączkowanym kraju, to pan Smilesburger dowiaduje się o tym z pierwszej ręki. Bądźcie pewni, że świetnie zna się na swym fachu i jest nadzwyczaj zagadkowy. Czy, na przykład, potrzebne mu te kule? Może w istocie jest mocarzem?
Całkiem możliwe. Tak czy owak, wplątał mnie w pewne skomplikowane przygody, o których wkrótce dowiecie się z mojej najnowszej książki.
Uśmiechając się niemal nieśmiało, Smilesburger wymienił uściski dłoni – najpierw z ojcem, potem z synem.
– Szpiegujesz dla Żydów? – spytał mnie rozbawiony Ivan.
– Myślałem, że zarabiasz na życie szpiegując ich.
– W danym przypadku na jedno wychodzi… ku radości mojej i pana Smilesburgera.
– Pański przyjaciel – Smilesburger zwrócił się do Teda – pospiesznie gotuje sobie zgubę. Czy zawsze przez porywczość popełnia błędy?
– Ted, zadzwonię do ciebie – powiedziałem.
Ted zerkał z góry na Smilesburgera, zastanawiając się pewnie, jaka więź łączy mnie z tym dziwnym starcem. Podejrzewam, że moje wyjaśnienia wsadził natychmiast między kiepskie bajki. Cicho odezwał się do niego:
– Proszę na siebie uważać.
A potem ja oraz mój cenzor podeszliśmy do kasy, gdzie uregulowałem rachunek. Następnie obaj wyszliśmy na ulicę.
Na rogu Osiemdziesiątej Szóstej, zaledwie o parę kroków od wiodących do kościoła schodów, na których spało dwoje wynędzniałych Murzynów, przykrytych brudnym kocem – nie zważając na hałas ruchu ulicznego – Smilesburger podał mi teczkę i poprosił, żebym ją otworzył. W środku znalazłem kopię jedenastego rozdziału, wciąż w kopercie, w której mu ją wysłałem. Pod spodem była jeszcze jedna koperta, mniejsza i wypchana, przypominająca cegłę. Ktoś napisał na niej moje nazwisko.
– Co to takiego? – spytałem. Jednak kiedy tylko koperta znalazła się w mojej dłoni, zdałem sobie sprawę, co zawiera. – Czyj to pomysł?
– Nie mój.
– Ile tu jest?
– Nie wiem. Ale chyba sporo.
Ogarnęła mnie przemożna chęć ciśnięcia kopertą tak daleko, jak się da, lecz w owej chwili mój wzrok zatrzymał się na sklepowym wózku, zapchanym całym, żałosnym majątkiem murzyńskiej, bezdomnej pary na kościelnych schodach. Pomyślałem, że lepiej wrzucić pieniądze do tego wózka.
– Trzy tysiące dukatów – powiedziałem do Smilesburgera, powtarzając na głos, po raz pierwszy od czasu wizyty w Atenach, hasło rozpoznawcze, jakie dostałem na drogę, wyruszając na spełnienie misji.
– Mniejsza ile… – odrzekł. – Grunt, że pańskie.
– Za co? Za wykonane zadanie czy za zastosowanie się do pańskiej rady?,.”.
Читать дальше