Oto moje impresje, które zacząłem ubierać w słowa, gdy zjawił się niespodzianie Smilesburger i gęsto tłumaczył powody, dla których się tu znalazłem. Zanim skończył, poczyniłem nieco uwag dotyczących wspomnień z podróży, pozostawionych przez Klinghoffera.
„Niezwykła przeciętność zapisków. Pełna rozsądku przeciętność K. Jest dumny z żony. Uwielbia przebywać z przyjaciółmi. Nie szasta pieniędzmi podczas wycieczki. Nie lubi ekstrawagancji. Te dzienniki to prawdziwe urzeczywistnienie żydowskiej «normalizacji».
Zwyczajny człowiek, który przez przypadek wpada w wir historycznych wypadków. Życie naznaczone historią w miejscu, gdzie nikt nie spodziewał się ważnych wydarzeń. Podczas wycieczki, nie mającej z historią pozornie nic wspólnego.
Wyprawa statkiem. Niby najbezpieczniejsza z możliwych przygoda. Kajuty zamykane od wewnątrz.
Oderwany od otoczenia światek. Statek płynie, lecz poza tym panuje bezruch. Zawieszone życie.
Rytualne odseparowanie przed inicjacją. Czas uwięziony w ciasnej przestrzeni. Kompletna izolacja.
Dobrzy znajomi, starzy przyjaciele. Nie trzeba uczyć się nowych języków. Nie ma potrzeby martwić się o jedzenie. Spokojna wycieczka po neutralnym terytorium. Jednak nie istnieje żadne neutralne terytorium. «Ty, Klinghoffer z diaspory, wrzeszczy wojowniczy syjonista, nie byłeś bezpieczny nawet tam, gdzie, jak sądziłeś, nic ci nie groziło. Byłeś Żydem. Żyd pozostaje Żydem nawet podczas beztroskiej wycieczki». Syjonista krytykuje żydowskie pragnienie stabilizacji. Uważa, że Żyd bezpieczny jest tylko w Twierdzy Izrael.
Przebiegłość ludzi z OWP: zawsze potrafią rozpracować i zniszczyć żydowskie fantazje. OWP także wyklucza, by Żyd mógł być spokojny, jeśli nie jest uzbrojony po zęby.
Czyta się pamiętniki K. z konkretnym nastawieniem, tak samo jak dzienniki Anny Frank. Zna się okoliczności jego śmierci i trudno o nich zapomnieć w trakcie lektury. Czytelnik wie, że K. został wyrzucony za burtę, a więc nawet nudne przemyślenia autora – które mogłyby wyjść spod pióra kogokolwiek – wydają się ostre i przenikliwe. Postać K. zdaje się na ich podstawie żywa i naturalna.
Czy Żydzi byliby bez wrogów tak nudni jak wszyscy inni? Z owych dzienników być może wynika taki wniosek. Kula, która przebija czaszkę, czyni banał rzeczą nadzwyczajną.
Bez gestapo i OWP tych dwoje żydowskich autorów (A.F. oraz L.K.) pozostałoby nieznanych, a ich dzienników nikt by nie opublikował; bez gestapo i OWP niektórzy żydowscy pisarze w ogóle by nie zaistnieli, a jeśli nawet, to nie osiągnęliby dzisiejszej pozycji.
Biorąc pod uwagę konstrukcję, tematykę, słownictwo, dzienniki K. i A.F. mają wiele wspólnego.
Wyczuwa się zasadnicze przesłania: pierwsze, że Żydzi są zwyczajnymi ludźmi; drugie, że pragną normalnego życia. Przeciętność, błoga, monotonna, oszałamiająca przeciętność kryje się w każdej uwadze, w każdym zdaniu, w każdej myśli. To jądro żydowskiego marzenia, którym karmi się zarówno syjonizm, jak i diaspora: Żydzi staną się zwykłymi ludźmi, jeśli zapomną o swym pochodzeniu. Przeciętność. Nijakość. Cicha monotonia. Spokojna egzystencja.
Wybór własnej, bezpiecznej drogi życiowej. Jednak nic z tego. Niewiarygodny dramat bycia Żydem”.
Choć poznałem Smilesburgera ledwie dzień wcześniej podczas lunchu, to wstrząsnął mną teraz jego widok, gdy kroczył po sali o kulach. To trochę tak, jakbym niespodziewanie spotkał na ulicy, po trzydziestu czy czterdziestu latach, kumpla, z którym dzieliłem niegdyś pokój, kolegę ze szkoły albo kochankę – kogoś, kogo nie oszczędził czas lub narzucił mu inną rolę od zapamiętanej przeze mnie.
Smilesburger kojarzył mi się wręcz z bliską osobą, która umarła, odeszła dawno temu. W każdym razie odkrycie, że to on, a nie Pipik, uwięził mnie tutaj, wywarło na mnie szokujące wrażenie.
No chyba że, z powodu tego „skradzionego” miliona, połączył z Pipikiem siły… Albo on sam, za pomocą Pipika, wciągnął mnie w pułapkę… A może to ja jakimś cudem pchnąłem ich sobie w ramiona, zrobiłem coś, czego skutków nie byłem świadom; uczyniłem coś mimowolnie, coś, czego wcale nie chciałem uczynić, albo też wszystko, co się zdarzyło, zaszło w ogóle bez mojego udziału. W każdym razie przypisywanie sobie centralnej roli, podczas gdy czułem się jedynie jak marionetka w obcych rękach, było zupełnie bezpodstawne. Po trzech godzinach siedzenia w tej sali miałem jeszcze na tyle rozumu, żeby dojść do takiego wniosku. Obwinianie siebie również było przejawem bezmyślności, nieudaczną próbą wpasowania własnej osoby w ten łańcuch nieprawdopodobnych wypadków, beznadziejnym usiłowaniem zdefiniowania mojego związku z tym, co się tu działo.
Przyjrzałem się dokładniej temu kalece, który przedstawił się jako Smilesburger, i stwierdziłem, iż jest zupełnie niepodobny do starego człowieka widzianego wcześniej w barku w holu sądu. Popełniałem fatalne błędy i poważnie zawodziła mnie pamięć – chociaż być może to nie moja wyobraźnia podsuwała mi te ułudy. To oni odpowiadali za tragiczny stan mej imaginacji. Właśnie oni, kimkolwiek byli.
Ubrany był tak samo jak wczoraj. Miał na sobie dobrze skrojony, błękitny garnitur człowieka interesu, krawat i kamizelkę na białej koszuli – jednym słowem wyglądał na właściciela przyzwoicie prosperującego sklepu z biżuterią. Jego osobliwie ukształtowana czaszka i pomarszczona skóra w jakiś zadziwiający sposób stanowiły znak, że choć życie go nie oszczędzało, to jednak nie osłabiło i nie przymusiło do kompromisów. Fakt kalectwa nie podkopał w widocznym stopniu jego żywotności. Miotał zamaszyście torsem między dwiema kulami. Poruszał sie nadzwyczaj sprawnie, choć jego twarz miała ten sam co wczoraj, udręczony wyraz – to mina starca wspinającego się na szczyt góry i łaknącego szklanki wody. Mówił po angielsku z dziwacznym akcentem; pod tym względem przypominał mi pewnego handlarza, który sprzedawał zwoje bawełnianej tkaniny i śledzie z beczki dawno temu w Newark, nie opodal domostwa moich rodziców. Od wczoraj Smilesburger przeszedł jednak subtelną odmianę – był obecnie w dobrym nastroju, mówił ożywionym głosem, niczym narciarz, któremu w imponującym czasie udało się pokonać trasę slalomu na stromym zboczu.
Zdumiewała mnie ta demonstracja życiowej energii, kryjącej się w owym straszliwie wyniszczonym ciele. Nie wiedziałem, czy urządza sobie drwiny z własnej niedoli, czy też istotnie w tej okaleczonej ludzkiej istocie pozostała wyłącznie niezniszczalna siła.
– Jak to dobrze, że pan czekał – rzekł zbliżając się do mnie. – Tak mi przykro, coś mnie zatrzymało. No, ale widzę, że czytał pan. Dlaczego nie włączył pan telewizora? Akurat przemawia Shaked.
Wykonał na kulach i jednej nodze rodzaj piruetu, pokuśtykał do nauczycielskiego biurka i włączył odbiornik. Nadawano właśnie transmisję z procesu. Istotnie – Michael Shaked zwracał się po hebrajsku do sędziów.
– Stał się symbolem seksu… Wszystkie kobiety w Izraelu zakochały się w tym oskarżycielu… Cóż to, nie otworzyli okna? Ale tu duszno! Jadł pan? Nie? Może chce pan zupę? Albo jakieś sałatki?
Gotowanego kurczaka? A może coś do picia…? Piwo? Wodę sodową? Proszę powiedzieć, czego pan sobie życzy… Uri (x)! – zawołał. W otwartych drzwiach stanął jeden z tych dwóch w dżinsach, którym ledwie zdążyłem się przyjrzeć na parkingu, gdy, jeszcze jako wolny człowiek, usiłowałem pomóc duchownemu antysemicie. – Dlaczego nie przyniosłeś jedzenia, Uri? Dlaczego pozamykałeś okna? Dlaczego nie włączyliście telewizora? Nikt nic nie zrobił! Wystarczy pociągnąć nosem!
Читать дальше