Czekałem na próżno na jego odpowiedź. Albo uważał, że kłamię i chcę się stąd wyrwać, a ten milion już znalazł się na moim koncie, albo chciał więcej – albo też nie było go tutaj wcale.
– I przepraszam – podjąłem – za Jinx. Wandę Jane. Chorowałeś, przecierpiałeś wiele i rozumiem, że masz prawo czuć się wzburzony… To pewnie rozwścieczyło cię bardziej niż sprawa pieniędzy. Nie oczekuję, że mi uwierzysz, kiedy powiem ci, iż wtedy nie miałem wcale zamiaru cię zranić. Myślisz, że wręcz odwrotnie i wcale mnie to nie dziwi. Sądzisz pewnie, że pragnąłem cię ukarać i upokorzyć.
Sądzisz, że skradłem ci najcenniejszy skarb. Myślisz, że chciałem uderzyć cię w najczulszy punkt. Nic mi nie pomoże gadanie, że się mylisz. Tym bardziej, iż po części masz rację… Człowiek czasem nie pojmuje siebie samego, a więc może nawet masz rację w zupełności. Skoro jednak rozmawiamy już szczerze, to postawmy pewne kwestie jasno… Nie uczyniłem tego cynicznie. Czułem coś do niej. Chcę powiedzieć, że oprzeć się jej specyficznemu magnetyzmowi nie było mi wcale łatwo… Ty też z pewnością niegdyś uległeś jej urokowi. To jeszcze jeden szczegół, który nas łączy. Zdaję sobie sprawę, że nie chodziło ci o związek tego rodzaju, ale… Ale trudno. Dobra, dosyć. Zmieńmy temat. No więc zrobiłem to. Zrobiłem to i w podobnych okolicznościach zapewne próbowałbym uczynić to ponownie. Ale obiecuję ci, że postaram się już nie znaleźć z nią sam na sam. Incydent już więcej się nie powtórzy. Przymij to zapewnienie i zważ na to, że siedzę tu w zamknięciu, nie mając pojęcia, co mnie czeka. Chyba zostałem już wystarczająco ukarany za to, że stawałem ci okoniem…
Czekałem na odpowiedź. „Nie chodziło ci o związek tego rodzaju”… Nie musiałem wyrażać się w ten sposób, ale sądziłem, że biorąc pod uwagę niewesołe położenie i tak sformułowałem większość zdań wystarczająco zgrabnie. Nie rozkleiłem się przesadnie. Powiedziałem mnie więcej to, co chciał ode mnie usłyszeć, nie uciekając się przy tym do ordynarnych łgarstw.
Kiedy jednak okazało się, że nie przerywał milczenia, straciłem naraz swadę i oznajmiłem głosem, który nie był już opanowany:
– Pipik, jeśli nie możesz mi przebaczyć, to daj przynajmniej jakiś znak, że jesteś tutaj, że mnie słyszysz, że nie gadam do ściany! – albo, dodałem w myślach, do kogoś, komu ani się śni przebaczać, kto zna okrutniejsze kary od surowego milczenia. – Czego żądasz? Uroczystej przysięgi?
Już nigdy nie zbliżę się do twojej dziewczyny, odzyskamy tamtą przeklętą forsę…! No, powiedz coś!
Odezwij się wreszcie!
I dopiero wtedy zrozumiałem, czego tak naprawdę chciał ode mnie, nie – wspominając już, że w tym samym momencie pojąłem, jak straszliwie niezręcznie zachowywałem się przy nim od samego początku; jak fatalną pomyłką okazało się lekceważenie tego oszusta, odmawianie mu tego, czego pragnął i pożądał, i bez czego nie mógł się obyć, i czego tylko ja byłem w mocy mu udzielić. Wiedziałem, że dopiero gdy wymówię własne imię, udając że wołam jego – dopiero wtedy Pipik ujawni się i da się przebłagać na tyle, by podjąć ze mną rokowania.
– Philip – powiedziałem. Nie odpowiadał.
– Philip – rzekłem znowu – nie jestem twoim wrogiem. I nie chcę nim być. Stańmy się dla siebie nawzajem serdeczni. Żałuję, że sprawy przybrały taki obrót, więc jeśli to jeszcze możliwe, pragnąłbym zostać twoim przyjacielem.
Nic. Ani słowa.
– Byłem sarkastyczny, nieczuły i teraz dostałem za swoje – powiedziałem. – Nie powinienem był się puszyć i naigrawać się z ciebie, nazywając cię tak, jak to uczyniłem. Powinienem wołać cię po imieniu, tak jak ty mnie. I od tej chwili tak będzie. Obiecuję. Ja jestem Philip Roth i ty jesteś Philip Roth. Jestem podobny do ciebie i ty jesteś podobny do mnie. Mamy identyczne nazwiska. Nie tylko nazwiska…
Jednak nie kupił nawet tego. Lub też go tam nie było. Rzeczywiście – nie było go tam. Po godzinie drzwi otworzyły się i utykając wszedł Smilesburger.
– Jak to dobrze, że pan czekał – powiedział. – Strasznie mi przykro, ale coś mnie zatrzymało.
ROZDZIAŁ 10
NIE BĘDZIESZ NIENAWIDZIŁ BRATA SWEGO
Czytałem, kiedy wszedł. Pragnąłem wywrzeć wrażenie na kimś, kto mógł mnie obserwować, że nie jestem wcale miotany strachem ani obłędnymi halucynacjami, tylko czekam spokojnie jak w kolejce do fryzjera lub dentysty. Aby choć trochę otrząsnąć się ze strachu, postanowiłem skupić na czymś swą uwagę. Odpychałem od siebie przez cały czas pokusę, by wyskoczyć przez okno. W końcu wyjąłem z kieszeni dzienniki Leona Klinghoffera i – za sprawą solidnego wysiłku umysłowego – zająłem się czytaniem.
Jakże zachwyceni byliby moi nauczyciele na ten widok! Czytałem, nawet tutaj! Jednak nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni, czując się bezsilny wobec niepewnej przyszłości, starałem się odnaleźć porządek oszalałego świata w drukowanym słowie. W 1960, ledwie kilkadziesiąt metrów od murów Watykanu, siedziałem w poczekalni gabinetu pewnego włoskiego lekarza, którego nie znałem, i czytałem powieść Edith Wharton. W samym gabinecie, tuż za drzwiami, moja ówczesna żona poddawała się nielegalnemu zabiegowi usuwania ciąży. Innym razem, na pokładzie samolotu z uszkodzonym silnikiem, wysłuchałem objaśnień pilota, wypowiedzianych koszmarnie spokojnym głosem, jak to szykuje się do przymusowego lądowania. Pomyślałem sobie prędko: „Po prostu skup się na Conradzie” i jakby nigdy nic podjąłem lekturę „Nostromo”, pocieszając się, że przynajmniej zginę tak, jak żyłem. Dwa lata później trafiłem z atakiem choroby wieńcowej na oddział kardiologiczny jednego z nowojorskich szpitali. Na twarzy miałem maskę tlenową, a zgraja lekarzy i pielęgniarek zastanawiała się gorączkowo, czy nie przystąpić natychmiast do operowania moich zatkanych arterii.
Ja zaś, nie bez przewrotnej radości, przypominałem sobie dowcipy z powieści Bellowa. Gdy ściska się książkę, kiedy dzieje się najgorsze, to najczęściej ulatują z pamięci szczegóły czytanego tekstu.
Niemniej jednak jej autora zapamiętuje się doskonale.
Kiedy byłem małym chłopcem i chodziłem do pierwszej klasy – wspomniałem to teraz, jako mężczyzna w średnim wieku, który nie może odpędzić od siebie natrętnej myśli, że oto po raz ostatni siedzi grzecznie przy uczniowskiej ławce – oczarowały mnie wielkie litery, napisane białą kredą na czarnej tablicy: Aa Bb Cc Dd Ee. Pary liter alfabetu, rodzic i dziecko, obiekt i jego cień, dźwięk i echo… Dwadzieścia kilka niesymetrycznych parek podsunęło mnie, zdolnemu sześciolatkowi cień myśli, której naturalnie za żadne skarby nie byłbym w stanie podówczas wyrazić, o dualizmie wszystkiego na tym świecie. Każda z nich była na swój sposób niesamowita i dziwaczna, a obie razem, stojąc obok siebie, fascynowały ową delikatną dysharmonią. Gdy po raz pierwszy ujrzałem alfabet napisany w rządku na tablicy, wydał mi się szeregiem nieproporcjonalnych robaczków maszerujących ku drzwiom szkolnej klasy. A kiedy dowiedziałem się, iż każda para w tej konfiguracji osobliwych zawijasów odpowiada innemu dźwiękowi, doznałem umysłowego oszołomienia najsłodszego rodzaju, co pewnie zdarzyło się wielu mym rówieśnikom. Pozostało tylko poznać sekret składania tych literek w słowa, by zachwyt sięgnął zenitu. Radość opanowała szybko całą dziecięcą świadomość i uczyłem się tak prędko, jak kilkaset dni wcześniej poruszać się po ziemi na dwóch nogach. Potem nie zdarzyło się już nic równie ekscytującego; nic choćby zbliżonego do poznawania potęgi języka. Nawet oswajanie się z powabnymi kobiecymi wdziękami, połączone z namiętnym pragnieniem zroszenia damskiego ciała strugą swego nasienia, nie stanowiło konkurencji dla tych anielskich, dziecięcych doznań.
Читать дальше