APPELFELD: Nigdy nie opisywałem zdarzeń dokładnie. Wszystkie moje książki zawierają naturalnie fragmenty najbardziej osobistych przeżyć, jednak nie stanowią ”historii mego życia”. Rzeczy, które mi się w przeszłości przytrafiły, już się zdarzyły, a czas nadał im kształt i formę. Opisywanie historii takimi, jakimi były, oznaczałoby uzależnienie się od pamięci, a pamięć to tylko jeden z pomniejszych elementów procesu twórczego. Należy przede wszystkim wybrać właściwe elementy, uporządkować je i opisać odpowiednimi słowami. Te elementy rzeczywiście mogą być fragmentami czyjegoś żywota, ale na ich bazie buduje się całkiem nową, niezależną postać.
Próbowałem parę razy napisać „historię mojego życia”, napisać o dniach, które spędziłem w lasach po ucieczce z obozu. Jednak wszystkie te wysiłki na nic się nie zdały. Chciałem pozostać wierny realiom i faktom. Efekt niestety okazał się bardzo mierny, wyszła nie robiąca wrażenia opowiastka. Prawdziwe rzeczy najłatwiej zafałszować.
Rzeczywistość, jak wiesz, jest zawsze mocniejsza od ludzkiej wyobraźni. Więcej: rzeczywistość pozwala sobie nawet być niewiarygodna, niewytłumaczalna, zaiste fantastyczna. Fikcyjny twór, niestety, nie może sobie zwykle na to pozwolić.
Rzeczywistość holocaustu przeszła wszelkie wyobrażenia. Gdybym jedynie trzymał się faktów, to nikt by mi nie uwierzył. Lecz w chwili, gdy wybrałem na bohaterkę dziewczynkę, trochę starszą ode mnie w latach zagłady, wyrwałem „historię swego życia” z objęć pamięci i poddałem ją twórczej obróbce.
Same wspomnienia nie wystarczą. Trzeba dodać wyjaśnienia przyczyn, powiązać ze sobą różne sprawy. Wolno dołączyć coś wyjątkowego, pod warunkiem, że pasuje to do struktury dzieła i pomaga w jej zrozumieniu.
Musiałem usunąć niewiarygodne elementy ze swej „historii życia” albo przynajmniej zaprezentować je w bardziej wiarygodnej wersji.
Kiedy pisałem „Tzili” miałem około czterdziestu lat. W tamtym okresie interesowałem się zagadnieniem naiwności w sztuce. Czy sztuka współczesna może być naiwna? Wydawało mi się, że bez owej naiwności, jaka cechuje dzieci i starców, sztuka stałaby się mniej wartościowa, miałaby skazę. Starałem się usunąć tę skazę. I Bóg jeden wie, na ile mi się to powiodło.
„Drogi Philipie.
Rozwścieczyłem cię i ukarałeś mnie. Każde słowo, jakie powiedziałem, było głupie /złe/ sztuczne.
Musiało takie być. Marzyłem o tym spotkaniu /bałem się go od 1959. Odkąd zobaczyłem twoje zdjęcie/ wiedziałem, że moje życie nie będzie już takie samo. Tłumaczyłem wszystkim, że jesteśmy dwiema różnymi osobami /chciałem być tylko sobą/ chciałem mieć swoje przeznaczenie /miałem nadzieję, że twoja pierwsza powieść będzie zarazem ostatnią/ chciałem, żebyś zniknął/ bez przerwy myślałem o twojej śmierci. PRZYJĄŁEM SWĄ ROLĘ NIE BEZ WAHANIA: BYĆ MESJANISTYCZNĄ/GOTOWĄ DO POŚWIĘCEŃ WERSJĄ CIEBIE. MOJEJ ŻYDOWSKIEJ PASJI NIC NIE CHRONI. MOJEJ ŻYDOWSKIEJ MIŁOŚCI NIC NIE UGASI.
POZWÓL MI ISTNIEĆ. Nie niszcz mnie, aby zachować swe dobre imię. JA JESTEM TWOIM DOBRYM IMIENIEM. Jestem twoim wieszczem. Ty ukrywasz się (w osobnych pokojach) w wiejskich samotniach (jak anonimowy emigrant) jak mnich. Nie czerpiesz ze swego skarbu, jak powinieneś (mógłbyś: NIE WYSTĘPUJESZ W IMIENIU NARODU ŻYDOWSKIEGO. Proszę!
Pozwól mi być publicznym instrumentem, przez który wyrażasz miłość do Żydów (nienawiść do ich wrogów), która kryje się w każdym napisanym przez ciebie słowie. Nie wciągaj do tego prawa.
Nie sądź mnie po słowach, lecz po kobiecie, która dostarczy ci ten list. Ja powiedziałem ci same głupie rzeczy. Nie sądź mnie za niezręczne słowa, które sfałszowały wszystko, co czuję (wiem. Już nigdy nie będę przy tobie szastał słowami. Zrozum to, co za słowami się kryje. Nie jestem pisarzem) jestem kimś innym. JESTEM TOBĄ BEZ SŁÓW.
Twój, Philip Roth”
Jej ogłuszająca fizyczna obecność była tak silna i ekscytująca – oraz niepokojąca – że czułem się trochę, jakbym siedział przy jednym stole z aniołem. Miała około trzydziestu pięciu lat, wyglądała zdrowo, kobieco i ponętnie. Jej szyja była różowa i aż prosiło się, by przewiązać na niej różową wstążkę – nagrodę zdobytą na jakimś wiejskim konkursie. Natura nie była dla niej skąpa; wyglądała na osobę, która zdecydowanie miała się dobrze. Jej jasnoblond włosy upięte były w zwyczajny kok z tyłu głowy. Szerokie usta otwierała często niczym szczęśliwy pies – nawet kiedy nic nie mówiła. Tak jakby próbowała w ten sposób połknąć słowa swojego rozmówcy, które zdawały się przenikać do mózgu nie uszami, ale właśnie tą drogą – omijając drobne, równe, nieskazitelnie białe zęby i zdrowe, różowe dziąsła. Cała jej żywotność, nawet siła koncentracji zdawały się pozostawać gdzieś w najbliższym sąsiedztwie jej szczęką Jej oczy były w piękny sposób czyste i potrafiła wbić twardy wzrok w obiekt, na który patrzyła. Miała jędrne piersi – w poprzednim wcieleniu mogła być płodną i pełną pokarmu nianią gdzieś z Polski. W istocie była pielęgniarką szpitala onkologicznego. On poznał ją przed pięcioma laty w pewnym chicagowskim szpitalu, gdzie trafił jako pacjent z rozpoznanym nowotworem. Nazywała się Wanda Jane „Jinx”
Posseski (x) i wzbudziła we mnie rodzaj tęsknoty nieobcej w mroźny zimowy dzień człowiekowi, który pragnie owinąć się futrem, pragnie się w nim schować.
Kobieta – według której miałem go oceniać – siedziała naprzeciw mnie przy stoliku w ogrodzie przy American Colony. Z góry spoglądały na nas stare, łukowate, hotelowe okna. Po porannym, gwałtownym deszczu nie pozostało już prawie siadu, gdy wcześniej jadłem lunch z Aaronem, a teraz, kilka minut po trzeciej, niebo było zupełnie czyste i słoneczne światło połyskiwało na kamieniach.
Zdawać się mogło, że to majowe ciepłe, usypiające popołudnie, choć kalendarz wskazywał na styczeń 1988 i oboje znajdowaliśmy się ledwie o setkę metrów od posterunków izraelskich żołnierzy, blisko miejsca, gdzie wczoraj wojsko potraktowało gazem łzawiącym arabskich chłopców ciskających kamieniami. Demianiuka sądzono za zamordowanie prawie miliona Żydów w Treblince, Arabowie powstawali przeciwko żydowskiej władzy na okupowanych terytoriach, a ja siedziałem sobie tu, pośród bujnych krzewów, w cieniu cytrynowych i pomarańczowych drzew, i mogłem ulec złudzeniu, że na świecie nie dzieje się nic gwałtownego. Sympatyczni arabscy kelnerzy, śpiewające ptaszki, dobre zimne piwo – i ta jego kobieta, która wzbudzała we mnie poczucie, że nie może istnieć nic trwalszego od materii, z jakiej jesteśmy stworzeni.
Obserwowała mnie przez cały czas, kiedy czytałem ten koszmarny list, tak jak gdyby przyniosła do hotelu tekst prezydenckiego orędzia. Jedyna przyczyna, dla której nie powiedziałem jej: „to najbardziej gówniana pisanina, jaką czytałem w życiu” i nie podarłem listu na strzępy, tkwiła w tym, że nie chciałem, by wstała i poszła sobie. Chciałem jej wysłuchać, żeby dowiedzieć się czegoś więcej.
Choćby zasypała mnie kłamstwami, to mogła przesączyć się przez nie kropla prawdy. No i pragnąłem słuchać znowu tego jej zagadkowego timbre głosu, który mnie zadziwił. Ten głos przypominał rzecz wyjętą z lodówki, która nie spieszy się, by stopnieć: łakoć wilgotny i miękki na powierzchni, lecz zmrożony na kamień w środku. Nie potrafiłem rzec o tej niewieście nic konkretnego – mogła być prostacka i nieokrzesana, może miała bogate życie wewnętrzne, a może była kompletnym zerem, którym tamten kretyn posługiwał się według uznania. To pewnie moja fantazja kazała mi jednak wizualizować mgiełkę niewinności otaczającą jej otwartą zmysłowość, która była w stanie zaprowadzić mnie gdzieś. Złożyłem list na pół i wcisnąłem sobie do wewnętrznej kieszeni marynarki – co wcześniej powinienem był zrobić z jego paszportem.
Читать дальше