– Chryste, aleś ty zapalczywy, Philipie. Należysz do tych, którzy muszą uważać na atak serca.
Zachowujesz się tak, jakbym próbował cię ośmieszyć, podczas gdy ja, na Boga, cenię cię ponad…
– Dosyć! Jesteś oszustem!
– Ależ – wtrącił błagalnym głosem – przecież nie wiesz jeszcze nawet, co zamierzam zrobić.
– Wiem, i to dobrze. Oczyścić Izrael z Aszkenazyjczyków. Chcesz doprowadzić do ponownego osiedlenia Żydów w tamtych uroczych miejscach, gdzie kiedyś żyli sobie wśród kmiotków, którzy ich kochali. Ty i Wałęsa, ty i Ceausescu pragniecie zapobiec drugiemu holocaustowi!
– Ale… Och… W takim razie to byłeś ty! – krzyknął. – Przedstawiłeś się jako Pierre Roget! Nabrałeś mnie!
I aż podskoczył na krześle wstrząśnięty swoim odkryciem niczym aktor komedii de L’arte.
– Powtórz to, dobrze? Co zrobiłem?
Ale on teraz tonął we łzach, po raz drugi, odkąd się spotkaliśmy. Co jest grane z tym gościem? Gdy patrzyłem, jak bez wstydu obnaża się ze swymi emocjami, przypomniałem sobie o stanie, do jakiego doprowadził mnie halcion. Czy on parodiuje moją bezsilność, czy też może także leci na halcionie?
Zastanawiałem się, czy mam przed sobą rzeczywiście twórczy umysł zdołowany tylko nadużywaniem tabletek nasennych, czy też prawdziwego maniaka. Niechże inni to rozstrzygną, powiedziałem sobie – a ty weź taksówkę i zabierz się stąd. Tylko że właśnie wtedy gdzieś w moim wnętrzu wybuchł śmiech, który prędko ogarnął mnie całego. Śmiech sączył się z jakiegoś ośrodka w mózgu, działanie którego przy…nawet lęki: pomimo wszystkich pytań bez odpowiedzi, nikt nigdy nie wydawał mi się mniej groźny oraz mniej groteskowy od obecnego tu rywala do nazwiska. Zrobiła za to na mnie wrażenie jego „wielka idea”… tak, wielka idea tętniąca życiem!
Chociaż byłem spóźniony na spotkanie z górą godzinę, to okazało się, że Aaron wciąż na mnie czeka w kafejce, kiedy doń w końcu dotarłem. Sądził, że to burza mnie gdzieś zatrzymała. Siedział sobie przy stoliku ze szklanką wody i cierpliwie czytał jakąś książkę.
Przez następne półtorej godziny jedliśmy lunch i rozmawialiśmy o jego powieści pt. „Tzili”, która dla mnie stanowiła opowieść o świecie wykreowaną z perspektywy dziecka, w którym budzi się świadomość. Nie odbiegłem od tematu dysputy. Pozostawiwszy aspiranta Philipa Rotha szlochającego w opustoszałej hotelowej restauracji, zdruzgotanego i upokorzonego moim głośnym śmiechem, rozważałem, czego się teraz można spodziewać. Nie miałem pojęcia. Zerwałem mu z twarzy maskę – i co dalej?
To, odpowiedziałem sobie: właśnie to. Zajmij się swoimi obowiązkami!
W trakcie naszej długiej rozmowy zdołałem przy udziale Aarona utrwalić na piśmie następujący fragment wywiadu:
ROTH: W twoich powieściach trudno doczytać się bezpośredniego ostrzeżenia dla czytelnika, artykułowanego przez bohatera poczucia nadciągającej katastrofy. Kreację historycznego tła pozostawiasz odbiorcy, który – w przeciwieństwie do bohatera-ofiary – potrafi zdać sobie sprawę z potęgi zła. Powściągliwość okazywana przez ciebie jako historyka pozostawia swobodę wykształconemu czytelnikowi i wpływa dodatnio na efekt, jaki wywiera twoje dzieło. Moc, jaka emanuje z opowieści, została osiągnięta wyjątkowo skromnymi środkami. Ponadto dehistoryzacja i rozmycie tła powoduje jeszcze większą dezorientację ludzi nieświadomych tego, że znaleźli się na krawędzi kataklizmu.
W moim odczuciu perspektywa, z jakiej widzą świat dorośli, w twojej prozie w swych ograniczeniach przypomina ten obserwowany oczami dziecka. Dziecka, które oczywiście nie ma historycznego kalendarza, w którym mogłoby umiejscowić zachodzące wydarzenia, ani też intelektualnych sposobów penetracji ich znaczenia. Zastanawiam się, czy twoja własna świadomość, gdy byłeś dzieckiem, a działo się to w czasach holocaustu, odtworzona z taką prostotą na kartach twoich książek, nie sprawia właśnie, że koszmar tamtych lat staje się tak bardzo wymowny.
APPELFELD: Zgadza się. W „Badenheim 1939” całkowicie pominąłem historyczną wykładnię.
Założyłem, iż fakty historyczne są powszechnie znane i czytelnik sam wypełni sobie tę lukę. Zdaje mi się, że równie słuszna jest uwaga, iż mój opis wojny ma w sobie coś dziecinnego. Tym niemniej muszę dodać, że historyzm był mi zawsze obcy, przynajmniej od chwili, kiedy uświadomiłem sobie, iż jestem pisarzem. Poza tym żydowskie doświadczenie ostatniej wojny światowej wcale nie było „historyczne”. Zetknęliśmy się z archaicznymi, mitycznymi siłami, zrodzonymi być może z mrocznej podświadomości, których nie pojęliśmy do dzisiejszego dnia. Nasz świat wydaje się racjonalny (te wszystkie pociągi, silniki, rozkłady jazdy), lecz w rzeczywistości poddaje się czasem mocy chorej wyobraźni, kłamstw i forteli, wywołanej skłonnością do irracjonalizmu. Nie rozumiałem i nie rozumiem motywów, jakimi kierowali się zabójcy.
Byłem ofiarą ludobójstwa i usiłuję zrozumieć siebie jako ofiarę. Od trzydziestu lat staram się dojść do ładu z życiem. Nie idealizuję ofiar. Nie sądzę też, by w „Badenheim 1939” było jakiekolwiek idealizowanie. Badenheim nosi znamiona realnego miejsca, uzdrowiska, których nie brakło w Europie, drobnomieszczańskiego i pełnego idiotycznych formalności. Nawet jako dziecko dostrzegałem jego groteskowość.
Do dziś panuje przekonanie, że Żydzi to chytre, przebiegłe, perfidne stworzenia, którym udało się skraść mądrość tego świata. Czy to jednak nie fascynujące, jak łatwo było Żydów oszukać? Za pomocą najprostszych, niemal dziecinnych sztuczek poupychano ich w gettach, morzono miesiącami głodem, łudzono płonnymi nadziejami i w końcu wyprawiono pociągami na śmierć. Ten absurd stał mi przed oczami, kiedy pisałem „Badenheim”. Krok po kroku pozbawiano ich cząstki ludzkiej godności. Ich ślepota i głuchota, obsesyjne zajmowanie się swoimi sprawami stanowiły cząstkę prostolinijności i naiwności. Mordercy wyznawali praktycyzm, zwyczajnie wiedzieli, czego chcieli.
Natomiast osoba naiwna jest zawsze błaznem, tragikomiczną ofiarą złego losu, nie potrafiącą na czas odebrać sygnałów o nadciągającym niebezpieczeństwie, błąkającą się, niepewną i wreszcie nieuchronnie wpadającą w zastawione sidła. Ta jawna słabość wzruszyła mnie. Zakochałem się w niej wręcz. Mit, że Żydzi kierują światem przez swe machinacje, okazał się pewną przesadą.
ROTH: Z wszystkich twoich powieści tłumaczonych na inne języki „Tzili” opisuje najbrutalniejsze przejawy rzeczywistości i najbardziej ekstremalne przykłady cierpienia. Tzili, zwyczajne dziecko z biednej żydowskiej rodziny, pozostaje samo. Rodzice uciekają przed nazistami. Powieść opowiada o koszmarnych perypetiach dziewczynki, o jej beznadziejnej samotności pośród brutalnych wieśniaków, dla których pracowała. Twoja książka bardzo kojarzy mi się z „Malowanym ptakiem” Jerzego Kosińskiego, chociaż jest w niej mniej groteski. „Tzili” portretuje pełne strachu dziecko w świecie jeszcze bardziej jałowym od tego, który opisywał Kosiński, dziecko błąkające się po nieludzkiej ziemi, takiej która stanowi tło niektórych dramatów Becketta.
Jako mały chłopiec błądziłeś samotnie po swej ucieczce z obozu. Miałeś wtedy dziewięć lat. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego czerpiąc z własnych wspomnień uczyniłeś bohaterką dziewczynkę. Czy sądzisz, że można było nie uciekać się do fikcji, tylko przelać na papier wszystko, co zapamiętałeś z tamtej gehenny? Uczynić to tak, jak zrobił, powiedzmy, Primo Levi opisując swe uwięzienie w Oświęcimiu?
Читать дальше