Dzień miał się ku końcowi i siedzieliśmy w kawiarni przy napojach, gdy na dalekim horyzoncie zamajaczył nisko lecący samolot, który błyskawicznie zbliżał się w naszą stronę. Przekrzykując ryk silnika, ludzie zaczęli wołać: „To prezydent! To Lindy!”. Mężczyźni, kobiety i dzieci wybiegli na wielki trawnik, żeby pomachać samolotowi, który przelatując nad Potomakiem, skłonił im się skrzydłami. „Hura!” – krzyczeli ludzie. „Niech żyje Lindy!” Był to ten Nam myśliwiec Lockheed, który ukazał się nad miastem poprzedniego popołudnia. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak wstać i, wzorem patriotów, odprowadzić wzrokiem maszynę, która zawróciła nad domem Jerzego Waszyngtona i pomknęła na północ nad nurtem Potomacu.
– To nie był on, tylko ona! – upierał się ktoś, kto rzekomo widział, że w kabinie pilota siedziała żona prezydenta. I mogła to być prawda. Lindbergh nauczył żonę pilotażu wkrótce po ślubie i często razem odbywali podniebne wycieczki. Więc plotka poszła w tłum i rodzice zaczęli z przejęciem uświadamiać dzieciom, że widziały przed chwilą, jak nad Mount Vernon przelatuje Annę Morrow Lindbergh, co jest niezapomnianym historycznym wydarzeniem. Jako odważna pilotka najnowocześniejszej amerykańskiej maszyny latającej, a zarazem dystyngowana potomkini klas uprzywilejowanych, obdarzona w dodatku talentem literackim, o czym świadczyły dwa opublikowane tomiki poezji lirycznej, Annę Morrow Lindbergh była, według statystyk, najbardziej podziwianą kobietą w kraju.
I tak nasza radosna wycieczka została popsuta – nawet nie dlatego, że już po raz drugi przeleciało nam nad głowami któreś z Lindberghów, ale dlatego, że ta cyrkowa sztuczka, jak się wyraził mój ojciec, rozradowała wszystkich oprócz nas czworga.
– Wiedzieliśmy, że jest źle – mówił ojciec do znajomych, których zaczął obdzwaniać zaraz po powrocie do domu – ale nie wiedzieliśmy, że aż do tego stopnia. Trzeba było to widzieć na miejscu. Ci ludzie żyją w bajecznym śnie, a my w koszmarze.
Było to najbardziej literackie zdanie, jakie słyszałem z jego ust, o precyzji sformułowania, której, śmiem twierdzić, nie dorównywała cała twórczość żony Lindbergha razem wzięta.
Pan Taylor odtransportował nas do hotelu Evergreen, żebyśmy mogli umyć się i odpocząć, po czym wrócił równo o piątej czterdzieści pięć i zawiózł nas do niedrogiej jadłodajni koło dworca. Po jedzeniu mieliśmy się z nim spotkać i odbyć przełożoną z poprzedniego dnia nocną wycieczkę po Waszyngtonie.
– Może zjadłby pan z nami dzisiaj? – zaproponował ojciec. – Smutno tak ciągle jeść samemu.
– Nie chciałbym państwa krępować, panie Roth.
– Co też pan mówi! Jest pan świetnym przewodnikiem i byłoby nam naprawdę bardzo miło. Ja zapraszam.
Jadłodajnia miała jeszcze większe powodzenie wieczorem niż za dnia: wszystkie miejsca były zajęte, a długa kolejka klientów czekała przy bufecie na wybrane dania, które nakładali na talerze trzej mężczyźni w białych fartuchach i czapkach, tak pochłonięci pracą, że nie mieli nawet czasu obetrzeć potu z twarzy. Przy stoliku matka z ulgą wcieliła się w swoją domową rolę – „Kochanie, nie pochylaj się nad talerzem, kiedy jesz” – a towarzystwo pana Taylora, który siedział z nami jak krewny lub przyjaciel domu, nie było może tak szokująco nowym doświadczeniem, jak eksmisja z hotelu Douglas, ale pozwalało na bliską obserwację kogoś, kto wychował się w stanie Indiana. Z całej naszej grupki jedynie ojciec zwracał uwagę na innych biesiadników, którzy zaśmiewali się, palili papierosy i ze smakiem zajadali reklamowaną z francuska specjalność dnia – pieczeń wołową au jus i placek z orzechów pekanowych a la mode - podczas gdy on obracał w dłoni szklankę z wodą, najwyraźniej głowiąc się, jak to możliwe, że problemy życiowe innych ludzi są tak niepodobne do jego własnych.
Gdy wreszcie zdobył się na głośne wyrażenie swych refleksji – absorbujących go zdecydowanie bardziej niż jedzenie – zwrócił się nie do nas, ale do pana Taylora, który kosztował właśnie pierwszy kęs zamówionego na deser placka z amerykańskim serem na wierzchu.
– Jesteśmy żydowską rodziną, panie Taylor. Teraz już sam pan to wie, o ile nie wiedział pan od początku, gdyż z tego właśnie powodu wyrzucono nas wczoraj z hotelu. To był wielki szok. Trudno przejść nad czymś takim do porządku dziennego. Szok, bo chociaż podobny incydent mógł się zdarzyć i bez prezydentury tego człowieka, to faktem jest, że on został prezydentem, a nie jest przyjacielem Żydów. Jest przyjacielem Adolfa Hitlera.
– Herman! – szepnęła matka. – Przestraszysz małego.
– Mały i tak już wszystko wie – zgasił ją ojciec i dalej mówił do pana Taylora: – Słuchał pan kiedy Winchella? Przytoczę panu słowa Waltera Winchella: „Czy ich dyplomatyczne porozumienie obejmowało jakieś inne kwestie, czy omawiali inne tematy i doszli do zgody? Czy osiągnęli porozumienie w sprawie amerykańskich irydów, a jeśli tak, to jakie?”. Tyle odwagi ma nasz Winchell. Takimi słowami ośmiela się przemawiać na cały kraj.
Ktoś stanął nagle tak blisko przy naszym stole, że wręcz zaglądał nam w talerze. Był to potężny, wąsaty starszy mężczyzna, z zatkniętą za pasek papierową serwetką, purpurowy na twarzy od tego, co miał nam do powiedzenia. Jeszcze przed chwilą siedział i jadł przy sąsiednim stoliku. Teraz jego towarzysze nachylili się w naszą stronę, ciekawi tego, co nastąpi.
– Co jest, kolego? – zagadnął go mój ojciec. – Odsuń no się pan, Jeśli łaska.
– Winchell to Żyd! – bluznął tamten. – Na płatnych usługach brytyjskiego rządu!
Ojciec poderwał gwałtownie obie ręce, jakby chciał wbić nóż i widelec w opasły brzuch obcego. Gestem tym dostatecznie wyraził swoje oburzenie – a jednak wąsacz ani drgnął. Jego wąsy nie przypominały przystrzyżonego w kwadrat czarnego zarostu pod nosem Hitlera, lecz raczej fantazyjny, podkręcony na końcach biały wąs prezydenta Tafta z jasnoczerwonego znaczka za pięćdziesiąt centów z trzydziestego ósmego roku.
– Drugiego takiego pyskatego Żydziska z nadmiarem władzy… – zaczął grubas.
– Dość tego! – krzyknął pan Taylor i zerwawszy się z miejsca, stanął, chociaż taki był malutki, między zwalistą postacią obcego a moim wściekłym ojcem, przyciśniętym do stolika przez napierający na niego komiczny duet.
Pyskate Żydzisko. Po raz drugi w ciągu niespełna czterdziestu ośmiu godzin.
Dwaj odziani w fartuchy mężczyźni zza bufetu wyskoczyli na salę i ujęli pod pachy naszego napastnika.
– To nie saloon na pańskim zadupiu – skarcił go jeden. – i niech pan o tym nie zapomina.
Doprowadzili go do stolika, wcisnęli w krzesło, a potem ten, który go zbeształ, podszedł do nas i powiedział:
– Proszę częstować się kawą bez ograniczeń. Przyniosę chłopcom jeszcze po jednej porcji lodów. Niech państwo spokojnie kończą kolację. Ja tu jestem właścicielem, nazywam się Wilbur i oferuję państwu wszystkie desery na koszt firmy. Zaraz podam świeżej wody z lodem.
– Dziękuję – odparł na to mój ojciec dziwnie sztucznym głosem, jak z automatu. – Dziękuję – powtórzył. – Dziękuję.
– Herman, proszę cię – szepnęła matka. – Wyjdźmy stąd.
– Mowy nie ma. Absolutnie. Kończymy jedzenie. – Odchrząknął i po chwili dodał: – Dziś zwiedzamy Waszyngton nocą. Nie wracamy do domu, póki nie zwiedzimy Waszyngtonu nocą.
Innymi słowy, wieczór miał dobiec końca zgodnie z planem, a my mieliśmy nie dać się zastraszyć. Dla Sandy’ego i dla mnie oznaczało to dodatkowe wielkie porcje lodów, podane do stolika przez jednego z bufetowych.
Читать дальше