Sandy, który prawie każdą maszynę latającą umiał rozpoznać po sylwetce, krzyknął głośno, wskazując palcem:
– To lockheed interceptor!
– Samolot prezydenta Lindbergha – wyjaśnił pan Taylor. – Codziennie po południu, o tej mniej więcej porze, pan prezydent odbywa mały przelot wzdłuż Potomacu. Leci do Alleghenies, potem wzdłuż Pasma Błękitnego, aż do zatoki Chesapeake. Wszyscy na to czekają.
– To najszybszy samolot świata – powiedział mój brat. – Niemiecki messerschmitt 110 rozwija prędkość do trzystu sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę, a interceptor lata pięćset na godzinę. Prześcignie każdy myśliwiec na świecie.
Patrzyliśmy wszyscy razem z Sandym, niezdolnym ukryć oczarowania tym samym interceptorem, którym prezydent poleciał był na Islandię spotkać się z Hitlerem. Samolot wzbił się w górę z niezwykłą siłą i po chwili zniknął w błękicie nieba. Ludzie na ulicy pożegnali go burzą oklasków, ktoś krzyknął: „Niech żyje Lindy!”, po czym podjęto przerwane spacery.
W hotelu Evergreen matka z ojcem spali w jednym pojedynczym łóżku, a ja z bratem w drugim. Pan Taylor zdołał znaleźć nam naprędce tylko pokój dwuosobowy, ale po tym, co się zdarzyło w hotelu Douglas, nikt nie miał do niego pretensji – ani o to, że łóżka niespecjalnie nadają się do wypoczynku, ani o ciasnotę pokoju, ani o nieciekawy zapach w miniaturowej łazience, podejrzanie obficie spryskanej środkami dezynfekującymi – zwłaszcza że zostaliśmy tam mile powitani przez wesołą kobietę z recepcji, a nasze walizki załadował na wózek podstarzały, chudy Murzyn w uniformie chłopca hotelowego, zwany przez recepcjonistkę Edwardem B., który otwierając nam pokój w końcu korytarza na parterze, za szybem wentylacyjnym, obwieścił z humorem: „Hotel Evergreen ma zaszczyt powitać rodzinę Rothów w stolicy!” – po czym wprowadził nas do licho oświetlonej klitki jak do apartamentu w hotelu Ritz. Mój brat przyglądał się natrętnie Edwardowi B. od chwili, gdy ten zaczął ładować na wózek nasze bagaże. A następnego ranka, nim ktokolwiek z nas się obudził, Sandy ubrał się cichutko, złapał szkicownik i wybiegł do hallu, aby narysować tę fascynującą postać. Okazało się, że na porannej zmianie chłopca hotelowego jest inny Murzyn, nie tak malowniczo pobrużdżony na twarzy jak Edward B., ale też niepozbawiony zalet z punktu widzenia artysty – bardzo ciemny, o silnie afrykańskich rysach, jakie Sandy miał dotąd okazję kopiować jedynie ze zdjęcia w starym numerze „National Geographic”.
Większą część przedpołudnia spędziliśmy z panem Taylorem, który oprowadził nas po budynkach Kapitolu i Kongresu, a potem Sądu Najwyższego i Biblioteki Kongresu. Pan Taylor znał na pamięć wysokość każdej kopuły, rozmiary każdej sali, geograficzne źródła wzorów na wszystkich marmurowych posadzkach oraz tematykę historyczną wszystkich obrazów i fresków zdobiących ściany budynków rządowych.
– Mistrz z pana – pochwalił go ojciec. – Pomyśleć tylko, prosty chłopak z Indiany. Powinien pan startować w konkursie „Wiem wszystko”.
Po lunchu pojechaliśmy na południe wzdłuż Potomacu do stanu Wirginia, zwiedzić Mount Vernon.
– Jak wiadomo, Richmond w stanie Wirginia – objaśniał po drodze pan Taylor – było stolicą jedenastu stanów południowych, które wystąpiły z Unii, aby utworzyć Konfederację Stanów Ameryki.
Niejedna wielka bitwa wojny secesyjnej rozegrała się na terenie Wirginii. Jakieś dwadzieścia mil stąd na zachód leży park narodowy Manassas Battlefield. Obejmuje on oba pola bitwy, na których konfederaci pokonali wojska Unii nad niewielką rzeczką Buli Run – najpierw w lipcu tysiąc osiemset sześćdziesiątego pierwszego, pod wodzą generałów Beauregarda i Johnstona, a następnie w sierpniu tysiąc osiemset sześćdziesiątego drugiego pod wodzą generałów Roberta E. Lee i Stonewalla Jacksona. Generał Lee dowodził Armią Wirginii, a prezydentem Konfederacji, z siedzibą w Richmond, był, jak pamiętają państwo z historii, Jefferson Davis. Na południowy zachód, w odległości stu dwudziestu pięciu mil stąd, leży Appomattox. Wiedzą państwo zapewne, co zdarzyło się w tamtejszym gmachu sądu w kwietniu roku tysiąc osiemset sześćdziesiątego piątego. Dokładnie mówiąc, dziewiątego kwietnia. Generał Lee poddał się generałowi Grantowi, kończąc tym samym wojnę secesyjną. Wiemy też, co w sześć dni później spotkało Lincolna: został zastrzelony.
– Parszywe psy – podsumował mój ojciec.
– No, jesteśmy na miejscu – oznajmił pan Taylor i w tej samej chwili naszym oczom ukazał się dom Waszyngtona.
– Jaki piękny! – zachwyciła się matka. – Spójrzcie na tę werandę. Spójrzcie na te wysokie okna. Dzieci, to nie jest makieta; to prawdziwy dom, w którym mieszkał Jerzy Waszyngton.
– Z żoną Martą i dwojgiem przyrodnich dzieci, za którymi przepadał – uzupełnił pan Taylor.
– Naprawdę? Nie wiedziałam – przyznała matka. – Mój młodszy syn ma znaczek pocztowy z Martą Waszyngton. Pokaż go panu Taylorowi – zachęciła mnie.
Natychmiast odnalazłem brązowy półtoracentowy znaczek z podobizną małżonki pierwszego prezydenta: ukazana na nim była z profilu, w nakryciu głowy, które jak wcześniej dowiedziałem się od matki, było czymś pośrednim między czepkiem a siatką na włosy.
– No tak, to ona – potwierdził pan Taylor. – Figuruje, jak zapewne wiesz, również na czterocentowym znaczku z roku tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego i na ośmiocentowym z roku tysiąc dziewięćset drugiego. Ten z tysiąc dziewięćset drugiego, pani Roth, to pierwszy amerykański znaczek ukazujący kobietę.
– Wiedziałeś o tym? – spytała mnie matka.
– Tak – odpowiedziałem i jeśli o mnie chodzi, wszelkie komplikacje związane z tym, że jesteśmy żydowską rodziną w Lindberghowskim Waszyngtonie, rozwiały się bez śladu: znów poczułem się jak w szkole przed akademią, kiedy wszyscy wstawali i z całego serca śpiewali hymn narodowy.
– Towarzyszyła generałowi Waszyngtonowi z wielkim oddaniem – ciągnął pan Taylor. – Z domu Dandrigde, była wdową po pułkowniku Danielu Parke’u Custisie. Miała dwoje dzieci, Patsy i Johna Parke’a Custisów. Wychodząc za Waszyngtona, wniosła mu w posagu jedną z największych fortun w Wirginii.
– Zawsze to powtarzam moim synom – wtrącił ojciec, śmiejąc się serdecznie po raz pierwszy tego dnia. – Żeńcie się jak prezydent Waszyngton. Tak samo łatwo jest kochać kobietę bogatą, jak biedną.
Wycieczka do Mount Vernon była najradośniejszym akcentem naszej podróży, może ze względu na urok okolicy, ogrodów, drzew i samego domu, usytuowanego dumnie na wzniesieniu z widokiem na Potomac; może dlatego, że urzekł nas wystrój domu i tapety, o których pan Taylor miał milion rzeczy do powiedzenia; może dzięki wrażeniu, jakie zrobiło na nas oglądane z bliska łoże, w którym sypiał Waszyngton, biurko, przy którym pracował, szable, które nosił, i książki, które czytał; a może po prostu dlatego, że znaleźliśmy się o piętnaście mil od Waszyngtonu D. C. i dominującego nad wszystkim ducha Lindbergha.
Muzeum Mount Vernon otwarte było do czwartej trzydzieści, mieliśmy więc mnóstwo czasu na zwiedzenie wszystkich pomieszczeń i zabudowań, na spacer po parku oraz na wizytę w sklepie z pamiątkami, gdzie skusiłem się na nóż do rozcinania kopert, będący czterocalowej długości cynową kopią muszkietu z bagnetem z okresu Rewolucji. Kupiłem go za dwanaście z piętnastu centów zaoszczędzonych na planowaną na dzień następny wizytę w dziale znaczków pocztowych Biura Rycin i Druków. Sandy natomiast zainwestował roztropnie swoje oszczędności w ilustrowaną historię życia Waszyngtona, z której obrazków mógł czerpać wzorce do kolejnych portretów swojej serii patriotycznej, przechowywanej w portfolio pod łóżkiem.
Читать дальше