Wieczór był zimny. W domu włączono grzejniki i pozamykano okna, ale nawet nie słysząc odgłosów z zewnątrz, mogliśmy mieć pewność, że cała ulica słucha w tej chwili radia, bo chociaż nikt z sąsiadów nie zniżyłby się do śledzenia relacji z wiecu Lindbergha, to wszystkich zelektryzowała zapowiedź pojawienia się w audycji rabbiego Bengelsdorfa. Parę wpływowych osób spośród wiernych z jego synagogi już wcześniej zaczęło się domagać rezygnacji rabina, a nawet natychmiastowego usunięcia go z funkcji przez zarząd świątyni, gdy tymczasem popierająca go nadal większość wmawiała sobie, że ich rabbi korzysta po prostu z demokratycznej wolności słowa, więc mimo zgrozy, jaką w nich budziło jego publiczne podlizywanie się Lindberghowi, nie śmieli budzić sumienia tak słynnej postaci.
Tego wieczoru rabbi Bengelsdorf ujawnił Ameryce rzeczywisty, jak się wyraził, motyw prywatnych niemieckich misji lotniczych Lindbergha w latach trzydziestych.
– Wbrew propagandzie szerzonej przez jego krytyków – poinformował nas rabin – pułkownik Lindbergh ani razu nie odwiedził Niemiec jako sympatyk czy zwolennik Hitlera. Przeciwnie, za każdym razem leciał tam jako tajny doradca rządu Stanów Zjednoczonych. Pułkownik Lindbergh nie tylko nie zdradził Ameryki, o co go pomawiają osoby źle zorientowane i źle doń nastawione, lecz niemal w pojedynkę przyczynił się do wzmocnienia amerykańskiej gotowości bojowej, przekazując swe informacje naszym wojskowym i czyniąc wszystko, co było w jego mocy, dla wsparcia rozwoju amerykańskiego lotnictwa i rozbudowy amerykańskiej obrony powietrznej.
– Jezu! – nie wytrzymał mój ojciec. – Przecież wszyscy wiedzą…
– Ćśśś – szepnął Alvin. – Ćśśś, dajmy mówić wielkiemu oratorowi.
– Owszem, w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym, na długo przed wybuchem konfliktu europejskiego, naziści odznaczyli pułkownika Lindbergha medalem i owszem – ciągnął Bengelsdorf – pułkownik medal ten przyjął. Ale równocześnie, przyjaciele, równocześnie niestrudzenie penetrował ich administrację, aby móc tym lepiej ochronić i zachować nasz system demokratyczny i naszą neutralność wspartą na sile.
– Nie wierzę własnym… – zaczął ojciec.
– Postaraj się – mruknął Alvin ze złośliwą satysfakcją.
– To nie jest wojna Ameryki – zagrzmiał Bengelsdorf, a tłum zebrany w Madison Square Garden odpowiedział mu gromkim aplauzem, trwającym całą minutę. – To jest wojna Europy. – I znów aplauz. – Kolejne ogniwo tysiącletniego łańcucha europejskich woli mi, toczonych nieprzerwanie od czasów Karola Wielkiego. To ich druga niszczycielska wojna w ciągu niespełna półwiecza. A czy ktokolwiek zapomniał już o tragicznych kosztach, jakie poniosła Ameryka w ich poprzedniej wielkiej wojnie? Czterdzieści tysięcy Amerykanów poległych w akcji. Sto dziewięćdziesiąt dwa tysiące amerykańskich rannych. Siedemdziesiąt sześć tysięcy amerykańskich ofiar chorób. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy amerykańskich inwalidów poszkodowanych przez udział w wojnie. A jaką astronomiczną cenę zapłacimy tym razem? Czy liczba ofiar śmiertelnych – niech mi pan na to odpowie, prezydencie Roosevelt – będzie zaledwie dwa razy większa, czy może trzy albo cztery? Niech pan odpowie, panie prezydencie, jaką Amerykę pozostawi nam masowa rzeź niewinnych amerykańskich chłopców? Oczywiście, nazistowskie szykany i prześladowania ludności żydowskiej w Niemczech napełniają mnie, jak każdego Żyda, wielkim smutkiem. Za czasów swoich studiów teologicznych na znakomitych niemieckich uniwersytetach w Heidelbergu i w Bonn nawiązałem wiele niezwykłych przyjaźni z wybitnymi umysłami – z ludźmi, którzy dziś, tylko dlatego, że są Niemcami żydowskiego pochodzenia, potracili pełnione od lat stanowiska profesorskie, stając się ofiarami bezwzględnych prześladowań ze strony nazistowskich łotrów, którzy objęli ster rządów w ich ojczyźnie. Sprzeciwiam się temu z całą mocą, podobnie jak pułkownik Lindbergh. Lecz czy okrutny los, jaki ich spotkał we własnym kraju, odwróci się za sprawą przystąpienia naszej wspaniałej ojczyzny do wojny z ich dręczycielami? Przeciwnie, cierpienia wszystkich niemieckich Żydów nasilą się jeszcze w stopniu niezmierzonym – nasilą się, jestem przekonany, w stopniu katastrofalnym. Tak, jestem Żydem i jako Żyd podzielam ich udręki z braterskim bólem. Lecz jestem zarazem Amerykaninem, urodzonym i wychowanym w tym kraju, dlatego pytam was: czy mój ból zmniejszyłby się, gdyby Ameryka przystąpiła teraz do wojny i synowie naszych żydowskich rodzin, wraz z synami naszych rodzin protestanckich i katolickich, poszliby walczyć i umierać dziesiątkami tysięcy na przesiąkniętym krwią europejskim polu bitwy? Czy ból mój zmniejszyłby się, gdybym musiał pocieszać swoją własną kongregację wiernych…
Tym razem to moja matka, zwykle najspokojniejsza z całej rodziny, mitygująca nas, gdy zbyt żywiołowo manifestowaliśmy oburzenie, uznała, że nie zniesie dłużej południowego akcentu Bengelsdorfa i musi wyjść z pokoju. Lecz nikt poza nią nie drgnął nawet ani nie odezwał się, póki rabin nie skończył wystąpienia i przy gromkich wiwatach publiczności Madison Square Garden nie zszedł z mównicy. Ja nie śmiałem ruszyć się z miejsca, a mój brat zaabsorbowany był – jak zwykle w podobnych okolicznościach – rysowaniem podobizn nas wszystkich słuchających radia. Alvin milczał, pełen morderczej nienawiści, a mój ojciec – chyba po raz pierwszy w życiu pozbawiony nieustępliwej pasji, z jaką zwalczał wszelkie przeszkody i przeciwności – był zbyt wzburzony, aby się odezwać.
Pandemonium. Ryk nieopisanej radości. Na mównicę Madison Square Garden wstąpił nareszcie Lindbergh. Na to mój ojciec zerwał się jak oszalały z kanapy i wyłączył radio – dokładnie w chwili, gdy do pokoju wróciła matka.
– Podać wam coś? – spytała ze łzami w oczach. – Alvin? Może herbaty?
Jej zadaniem było utrzymać nasz świat w całości, z całym spokojem i rozsądkiem, do jakiego była zdolna. To nadawało sens jej życiu i tym się zawsze kierowała – a przecież nigdy jeszcze nie wydała nam się równie śmieszna w swojej przyziemnej matczynej ambicji.
– Co się dzieje, do jasnej cholery? – wrzasnął ojciec, odzyskując głos. – Po cholerę on to zrobił? Kretyńskie przemówienie! Czy on myśli, że znajdzie się chociaż jeden Żyd, który po jego głupiej, kłamliwej przemowie poleci glosować na tego antysemitę? Czy on całkiem postradał zmysły? O co mu właściwie chodzi?
– Koszeruje Lindbergha – stwierdził krótko Alvin. – Koszeruje Lindbergha dla gojów.
– Koszeruje? – żachnął się mój ojciec, oburzony, że Alvina stać na sarkastyczne żarty w tak doniosłej chwili. – Czyli co?
– Jego tam nie postawili, żeby przemawiał do Żydów. Nie po to go kupili. Nie rozumiesz? – wypalił Alvin, rozwścieczony oczywistym dla siebie podtekstem. – On tam gada do gojów, daje gojom w całym kraju swoje osobiste rabinackie przyzwolenie, aby głosowali na Lindy’ego w dniu wyborów. Ty nie rozumiesz, wujku Hermanie, do czego oni wynajęli wielkiego Bengelsdorfa? On przed chwilą przypieczętował klęskę Roosevelta!
Około drugiej nad ranem, pogrążony w głębokim śnie, znów sturlałem się z łóżka – tym razem jednak pamiętałem, co mi się śniło przed wylądowaniem na podłodze. Sen był koszmarny, a dotyczył mojej kolekcji znaczków pocztowych. Coś się z nią stało. Wzór na dwóch seriach zmienił się w ohydny sposób, nie wiadomo jak i kiedy. We śnie wyjąłem album z szuflady komody, bo chciałem go wziąć do kolegi, Earla. Jak dziesiątki razy wcześniej udałem się do jego domu. Earl Axman miał dziesięć lat i był w piątej klasie. Mieszkał z matką w nowej czteropiętrowej kamienicy z żółtej cegły, wybudowanej trzy lata wcześniej na dużej pustej działce u zbiegu ulic Chancellor i Summit. Na przeciwnym rogu stała nasza szkoła powszechna. Wcześniej Earl mieszkał w Nowym Jorku. Jego ojciec, Sy Axman, był muzykiem w zespole Glen Gray Casa Loma Orchestra – grał na saksofonie tenorowym, towarzysząc saksofonowi altowemu Glena Graya. Pan Axman rozwiódł się z matką Earla, przystojną blondyną o aktorskiej urodzie, która przez krótki czas – do czasu urodzenia Earla – śpiewała we wspomnianym zespole. Moi rodzice pamiętali ją jeszcze jako brunetkę, młodą Żydówkę, która nazywała się Louise Swig i zamieszkała na South Side, gdzie robiła sporą karierę w musicalach rewio wy eh wystawianych w YMHA. Spośród znanych mi chłopców tylko Earl miał rozwiedzionych rodziców, on też jeden miał matkę, która nosiła ciężki makijaż, bluzki odsłaniające ramiona i suto marszczone spódnice na falbaniastych halkach. Jego matka, jeszcze współpracując z Glenem Grayem, nagrała nawet płytę z piosenką Gotta Be This or That, którą Earl często nastawiał w mojej obecności. Nigdy nie znałem takiej matki jak matka Earla. Earl nie mówił do niej „mamusiu” ani „mamo”; nazywał ją – o zgrozo! – Louise. Miała w sypialni szafę pełną tych halek; Earl pokazywał mi je, kiedy zostawaliśmy sami w domu. Pozwolił mi nawet jednej dotknąć, a gdy się zawahałem, szepnął: „To nie gryzie”. Potem otworzył szufladę i pokazał mi biustonosze matki, proponując, abym i ich sobie dotknął, ale tym razem odmówiłem. Byłem jeszcze na tyle młody, aby zachwycać się biustonoszami z daleka. Earl od każdego z rodziców dostawał całego dolara tygodniowo na znaczki, a kiedy Casa Loma Orchestra wyjeżdżała z Nowego Jorku na tournee, pan Axman z każdego miasta przysyłał synowi opatrzone lotniczymi znaczkami koperty z miejscowymi stemplami. Jedna była nawet z „Honolulu, Oahu”, gdzie według relacji Earla, który zawsze korzystał z okazji, by dodać splendoru nieobecnemu ojcu – tak jakby dla syna agenta ubezpieczeniowego nie dość wspaniałe było samo to, że można mieć ojca, który gra na saksofonie w słynnym zespole swingowym – pan Axman zaproszony został do „prywatnego domu” na obejrzenie unieważnionego „misjonarskiego” hawajskiego znaczka o nominale dwóch centów, wyemitowanego w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym pierwszym, a więc całe czterdzieści siedem lat przed przyłączeniem Hawajów do Stanów Zjednoczonych; ów niewyobrażalny rarytas, na którym figurowała tylko centralnie umieszczona cyfra „2”, wart był obecnie sto tysięcy dolarów.
Читать дальше