Podczas długich miesięcy wakacyjnych graliśmy na chodniku w nową grę pod nazwą „wywołuję wojnę”. Rekwizytami w niej były gumowa piłka i kawałek kredy. Kredą rysowało się koło o średnicy pięciu czy sześciu stóp, podzielone wewnątrz jak tort na tyle części, ilu zebrało się graczy, a każda część opatrzona była nazwą jednego z państw wymienianych od roku w wiadomościach radiowych. Potem każdy z zawodników wybierał „swoje” państwo i stawał na nim jedną nogą, drugą opierając na zewnątrz koła, aby w stosownej chwili móc jak najszybciej zwiać. Wyznaczony gracz, trzymając piłkę wysoko, oznajmiał bardzo powoli, złowieszczym głosem: „Wywołuję wojnę przeciwko… ” – tu następowała pełna napięcia pauza, po czym wywołujący ciskał piłką o ziemię, wykrzykując jednocześnie: „Niemcom!”, „Japonii!”, „Holandii!”, „Włochom!”, „Belgii!”, „Anglii!” albo „Chinom!”, czasem nawet „Ameryce!” – i wszyscy uciekali czym prędzej, z wyjątkiem tego zawodnika, w którego wymierzony był niespodziewany atak. Jego zadaniem było złapać odbitą od ziemi piłkę i zawołać: „Stop!”. Wtedy wszyscy zjednoczeni przeciwko niemu musieli stanąć bez ruchu i napadnięty kraj rozpoczynał kontratak, starając się wyeliminować agresorów po kolei, waląc w każdego piłką najmocniej, jak umiał, począwszy od najbliższych, i z każdym morderczym zamachem zdobywając w kole nowe pozycje.
Graliśmy w tę grę bez ustanku. Dopóki nie spadł deszcz, spłukując na krótko nazwy naszych państw, przechodnie musieli albo po nich deptać, albo je omijać. W naszej okolicy praktycznie nie istniało w owych dniach graffiti – jedyną jego namiastkę stanowiły hieroglificzne ślady naszych prostych ulicznych zabaw. Gra w wojnę, choć niewinna, doprowadzała do szału niektóre matki, zmuszone godzinami wysłuchiwać naszych wrzasków przez otwarte okna. „Nie możecie się zająć czymś innym? Nie macie innej zabawy?” Nie mieliśmy innej zabawy – nam również w głowie było tylko wywoływanie wojny.
Osiemnastego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego roku zwołana w Chicago konwencja demokratów olbrzymią większością głosów, już w pierwszej turze, nominowała FDR na prezydenta trzeciej kadencji. Słuchaliśmy przez radio jego mowy potwierdzającej przyjęcie kandydatury, wygłoszonej znanym nam od blisko ośmiu lat pewnym tonem z akcentem wyższych sfer, który milionom zwyczajnych rodzin, takich jak nasza, pomagał przetrwać z nadzieją najcięższe czasy. Jego głos miał w sobie naturalną godność, która, chociaż nam obca, nie tylko uśmierzała lęk, ale i nadawała naszej rodzinie historyczne znaczenie, dobitnie wiążąc jej losy z jego losem, a także z losem całego narodu, kiedy zwracał się do nas, zgromadzonych przy odbiorniku w salonie, jako „rodaków”. To, że Amerykanie mieliby wybrać Lindbergha – że Amerykanie woleliby wybrać kogokolwiek innego zamiast tego prezydenta dwóch kadencji, który samym swym głosem sprawował władzę nad tumultem ludzkich spraw – to było wprost nie do pomyślenia, a już z całą pewnością nie do pomyślenia dla małego Amerykanina jak ja, który nigdy nie znał innego prezydenckiego głosu.
Jakieś sześć tygodni później, w sobotę poprzedzającą Święto Pracy, Lindbergh zaskoczył wszystkich tym, że nie pojawił się na świątecznej paradzie w Detroit, gdzie zgodnie z harmonogramem miał zainicjować swoją kampanię prezydencką objazdem robotniczego centrum izolacjonistycznej Ameryki (i antysemickiej twierdzy ojca Coughlina i Henry’ego Forda), lecz w zamian za to przybył bez zapowiedzi na lotnisko Long Island, skąd trzynaście lat wcześniej wystartował do swego spektakularnego transatlantyckiego lotu. „Spirit of St. Louis” stał przez noc pod brezentową plandeką w odległym hangarze, ale i tak zanim Lindbergh wytoczył go na pas startowy nazajutrz rano, wszystkie amerykańskie radiostacje i cała nowojorska prasa zdążyły przysłać na miejsce swoich reporterów juko świadków startu Lindbergha – tym razem na zachód Ameryki, do Kalifornii, a nie na wschód, przez Atlantyk do Europy. Oczywiście, w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym komercyjne linie lotnicze już od ponad dziesięciu lat organizowały transatlantyckie loty towarowe, pasażerskie i pocztowe, do czego w znacznej mierze przyczynił się solowy wyczyn Lindbergha oraz jego usilne starania w roli zarabiającego milion dolarów rocznie konsultanta nowo powstałych linii lotniczych. Lecz tego dnia swoją wielką kampanię rozpoczął nie zamożny doradca komercyjnej awiacji, nie Lindbergh odznaczony przez nazistów w Berlinie, nie ten, który w ogólnokrajowej audycji radiowej ganił przesadnie wpływowych Żydów za próby wciągnięcia kraju w wojnę, a nawet nie stoicko spokojny i ojciec niemowlęcia porwanego i zamordowanego w roku trzydziestym drugim przez Brunona Hauptmanna. Przeciwnie – był to znów nieznany pilot pocztowego samolotu, który poważył się na bezprecedensowe ryzyko, powszechnie uwielbiany Samotny Orzeł, wciąż pełen chłopięcej brawury i niezmanierowany, pomimo lat niebywałej sławy. W ów świąteczny weekend kończący lato czterdziestego roku Lindbergh nie zbliżył się nawet do rekordowego czasu nieprzerwanego lotu międzykontynentalnego, który sam ustanowił dekadę wcześniej, pilotując maszynę doskonalszą niż przestarzały „Spirit of St. Louis”. A mimo to, gdy wylądował na lotnisku w Los Angeles, tłum złożony głównie z robotników, których dziesiątki tysięcy zatrudniały wielkie nowe fabryki samolotów w samym LA i okolicy, powitał go z entuzjazmem, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył.
Demokraci nazwali ten lot wyreżyserowanym przez sztab Lindbergha chwytem populistycznym, choć w gruncie rzeczy decyzję lotu do Kalifornii podjął na kilka raptem godzin przed faktem sam Lindbergh, a nie profesjonaliści delegowani przez Partię Republikańską do sterowania politycznym nowicjuszem w jego pierwszej wielkiej kampanii – ci bowiem, jak wszyscy w kraju, oczekiwali jego przybycia do Detroit.
Przemówienie Lindbergha było krótkie i węzłowate, wygłoszone wysokim tonem, z płaskim, środkowozachodnim, zdecydowanie nie-Rooseveltowskim akcentem. Strój pilota – wysokie buty, bryczesy i lekki sweter naciągnięty na koszulę z krawatem – był kopią tego, w którym Lindbergh pokonał Atlantyk. Przemawiając, kandydat republikanów nie zdjął skórzanej pilotki, a gogle przesunął tylko na czoło, całkiem tak, jak przedstawił to Sandy na węglowym portrecie schowanym pod łóżkiem.
– Moją intencją jako kandydata na prezydenta – obwieścił rozentuzjazmowanemu tłumowi, ledwie ten skończył skandować jego nazwisko – jest ocalenie amerykańskiej demokracji przez powstrzymanie Ameryki przed włączeniem się w kolejną wojnę światową. Stoicie przed prostym wyborem. Nie między Charlesem A. Lindberghiem a Franklinem Delano Rooseveltem, lecz między Lindberghiem a wojną.
To wszystko – trzydzieści osiem słów, jeśli doliczyć A. oznaczające imię Augustus.
Po kąpieli pod prysznicem, przekąsce i godzinnej drzemce w porcie lotniczym LA kandydat wsiadł z powrotem do kabiny „Spirit of St. Louis” i poleciał do San Francisco. O zmierzchu był już w Sacramento. A gdziekolwiek lądował tego dnia na terenie Kalifornii, witano go tak, jakby kraj nie zaznał krachu giełdowego i nędzy Wielkiego Kryzysu (ani też triumfalnych osiągnięć FDR), jakby wojna, przed którą zamierzał nas uchronić, nikomu nawet nie postała w głowie. Lindy zstępował z nieba na skrzydłach swego słynnego samolotu i znów był rok tysiąc dziewięćset dwudziesty siódmy. Lindy dalej był sobą, facetem nieowijającym w bawełnę, który nie musi manifestować swej wyższości wyglądem czy mową, bo po prostu jest istotą wyższą – nieustraszonym Lindym, młodzieńczym i dojrzałym zarazem, nieokrzesanym indywidualistą, legendarnym Amerykaninem, który osiąga rzeczy niemożliwe, polegając wyłącznie na sobie.
Читать дальше