Na zielonym jednocentowym znaczku z serii wielkich nauczycieli, pod kagankiem oświaty widniał Horace Mann; na czerwonym dwucentowym – Mark Hopkins; na fioletowym trzycentowym – Charles W. Eliot; na niebieskim czterocentowym – Frances E. Willard, a na brązowym dziesięciocentowym – Booker T. Washington, pierwszy Murzyn sportretowany na amerykańskim znaczku. Pamiętam, że umieściwszy znaczek z Bookerem T. Washingtonem w klaserze, pokazałem matce, jak prezentuje się cała seria, i spytałem: „Myślisz, że kiedyś na znaczku znajdzie się Żyd?”, na co matka odpowiedziała: „Przypuszczam, że kiedyś tak. Przynajmniej mam taką nadzieję”. Na to, by jej nadzieja się ziściła, potrzeba było jeszcze dwudziestu sześciu lat i Einsteina.
Sandy oszczędzał tygodniówki w wysokości dwudziestu pięciu centów – plus to, co zarobił na odgarnianiu śniegu, grabieniu liści i myciu naszego samochodu – tak długo, aż mógł pojechać rowerem na Clinton Avenue, do sklepu z artykułami dla artystów, i ponawiając takie wyprawy przez parę miesięcy, zaopatrzyć się stopniowo w ołówek węglowy, blok ścierny do ostrzenia takiego ołówka, karton do rysowania węglem i metalową tulejkę do rozpylania na papierze mgiełki utrwalającej, dzięki której węgiel się nie rozmazywał. Miał też wielkie klipsy do papieru, bakelitową podkładkę, żółte ołówki marki Ticonderoga, gumki, szkicowniki i papier rysunkowy, a cały ten sprzęt trzymał w kartonie sklepowym na dnie naszej wspólnej szafy, którego matce nie wolno było ruszać podczas sprzątania. Jego energiczna skrupulatność (odziedziczona po matce) i niewiarygodna wytrwałość (odziedziczona po ojcu) potęgowały mój nabożny podziw wobec starszego brata, który, według zgodnej opinii wszystkich, przeznaczony był do wielkich celów, podczas gdy większość chłopców w jego wieku prezentowała poziom niekwalifikujący ich nawet do zasiadania przy wspólnym stole z innymi istotami ludzkimi. Ja uchodziłem w rodzinie za grzecznego synka, posłusznego w domu i w szkole – bo moja uśpiona samowola miała ujawnić się gwałtownie dopiero w późniejszym wieku – i stanowczo zbyt młodego na znajomość siły własnego gniewu. A przy nikim nie wypadałem równie blado jak przy starszym bracie.
Na dwunaste urodziny Sandy otrzymał duże płaskie, czarne portfolio z tektury, z wszytym materiałowym grzbietem i dwiema tasiemkami pośrodku górnych krawędzi – tasiemki te wiązał na kokardkę dla zabezpieczenia luźnych kartek w środku. Portfolio mierzyło około dwóch stóp na półtorej, nie mieściło się więc do żadnej z szuflad komody, nie dało się też wcisnąć, nawet pionowo, pod ścianę naszej wypchanej wspólnej szafy. Sandy otrzymał więc pozwolenie przechowywania go – wraz z kołonotatnikami do szkicowania – pod swoim łóżkiem. W tym portfolio trzymał rysunki, które uznał za najlepsze, począwszy od majstersztyku kompozycyjnego z roku trzydziestego szóstego – wizerunku naszej matki, wskazującej w górę na lecący do Paryża „Spirit of St. Louis”. Było tam również kilka portretów bohaterskiego awiatora, wykonanych zarówno ołówkiem, jak i węglem. Stanowiły one część zamierzonej galerii wybitnych Amerykanów, obejmującej głównie osoby żyjące i darzone szczególną estymą przez naszych rodziców, a więc prezydenta i prezydentowa Roosevelt, nowojorskiego burmistrza Fiorella La Guardię, przewodniczącego Związku Zawodowego Górników Johna L. Lewisa czy powieściopisarkę Pearl Buck, laureatkę Nagrody Nobla z roku trzydziestego ósmego, której portret przerysował Sandy z obwoluty jednego z jej bestsellerów. Sporo rysunków w portfolio przedstawiało członków naszej rodziny, w tym co najmniej połowę stanowiły podobizny jedynej żyjącej przedstawicielki pokolenia naszych dziadków – babci ze strony ojca, która w niedziele, gdy wujek Monty przywoził ją do nas w odwiedziny, pozowała nieraz Sandy’emu jako modelka. Porwany duchem słowa „czcigodna”, mój brat odwzorowywał każdą zmarszczkę na jej twarzy i każde zgrubienie jej artretycznych palców, podczas gdy nasza drobna, ale krzepka babcia siedziała w kuchni i „pozowała” z taką samą sumiennością, z jaką przez całe życie szorowała na kolanach podłogi i gotowała na węglowej kuchni dla dziewięcioosobowej rodziny.
Byliśmy sami w domu, kilka dni po pamiętnej audycji Winchella, gdy Sandy wyciągnął portfolio spod łóżka i zaniósł do salonu. Tam otworzył je na stole (zarezerwowanym do podejmowania Szelli i świętowania największych uroczystości rodzinnych), po czym ostrożnie powyjmował portrety Lindbergha spod ochraniających je arkuszy kalki technicznej i ułożył, jeden przy drugim, na stole. Na pierwszym rysunku Lindbergh miał na głowie pilotkę, której rozpięte paski dyndały mu nad uszami; na drugim pilotka była częściowo zasłonięta ciężkimi goglami uniesionymi na czoło; trzeci rysunek wyobrażał Lindbergha z gołą głową, a o tym, że mamy do czynienia z lotnikiem, świadczyło tylko nieugięte spojrzenie wymierzone w odległy horyzont. Sposób przedstawienia pozwalał bez trudu odgadnąć walory tej postaci. Oto mężny bohater. Nieustraszony śmiałek. Człowiek o wrodzonej gigantycznej sile i prawości, której towarzyszy przemożna łagodność obyczajów. Ani śladu przerażającego łotra i pogromcy ludzkości.
On zostanie prezydentem – oznajmił mi Sandy. – Alvin mówi, Lindbergh wygra.
Tak mnie tym zaskoczył i przestraszył, że udałem, iż biorę to za żart, i roześmiałem się.
– Alvin jedzie do Kanady wstąpić do armii kanadyjskiej – ciągnął Sandy. – Chce walczyć po stronie Brytyjczyków przeciw Hitlerowi.
– Przecież nikt nie pokona Roosevelta – zaoponowałem.
– Lindbergh go pokona. W Ameryce zapanuje faszyzm. – Przez chwilę staliśmy bez słowa, onieśmieleni złym urokiem trzech portretów. Jeszcze nigdy to, że mam siedem lat, nie wydawało mi się tak poważną wadą.
– Nie mów nikomu, że je mam – powiedział Sandy.
– Ale mama i tata już je widzieli. Wszystkie trzy. Każdy je już widział.
– Powiedziałem im, że je podarłem.
Nie znałem nikogo bardziej prawdomównego niż mój brat. Jego oszczędność w słowach nie wynikała ze skrytości i krętactwa, lecz stąd jedynie, że nigdy nie zachowywał się nagannie, w związku z czym nie miał nic do ukrycia. Teraz jednak jakaś zewnętrzna siła przeistoczyła jego rysunki w coś, czym nie były, więc Sandy powiedział rodzicom, że je podarł, przeistaczając siebie z kolei w kogoś, kim nie był.
– A jak je sami znajdą? – spytałem.
– Niby jakim cudem?
– Nie wiem.
– No widzisz. Tylko cicho siedź. Trzymaj buzię na kłódkę, to nikt się nie dowie.
Usłuchałem go z paru powodów, choćby dlatego, że trzecim najstarszym znaczkiem amerykańskim w mojej kolekcji, którego za nic w świecie nie podarłbym i nie wyrzucił, był dziesięciocentowy znaczek poczty lotniczej, emitowany w dwudziestym siódmym roku dla upamiętnienia transatlantyckiego lotu Lindbergha. Znaczek miał kolor niebieski, jego szerokość niemal dwukrotnie przekraczała wysokość, a centralny rysunek, przedstawiający „Spirit of St. Louis” podczas lotu nad oceanem, posłużył memu bratu za model do plakatu upamiętniającego jego poczęcie. Przy białym marginesie po lewej stronie widniała linia brzegowa Ameryki Północnej, z napisem „New York” wchodzącym na ocean, natomiast przy marginesie po prawej umieszczono zarysy linii brzegowych Irlandii, Wielkiej Brytanii i Francji, z napisem „Paris” na końcu kropkowanego łuku, wyznaczającego tor lotu między tymi dwoma miastami. Górą znaczka, tuż pod białymi literami tworzącymi dumny napis UNITED STATES POSTAGE, biegły słowa LINDBERGH – AIR MAIL, drukowane nieco mniejszą czcionką, lecz wystarczająco czytelne dla siedmiolatka obdarzonego sokolim wzrokiem. Według Katalogu obiegowych znaczków pocztowych Scotta, egzemplarz ten już wówczas wart był dwadzieścia centów, więc natychmiast uświadomiłem sobie, że jego wartość może tylko systematycznie wzrastać (i to tak szybko, że uczyni go najcenniejszym znaczkiem mojej kolekcji), o ile Alvin ma rację i dojdzie do najgorszego.
Читать дальше