Earl miał najlepszą kolekcję filatelistyczną w okolicy. Od niego jako dziecko zaczerpnąłem całą praktyczną i ezoteryczną wiedzę o znaczkach – o ich historii, o zbieraniu czystych i stemplowanych, o szczegółach technicznych, takich jak papier, druk, kolor, klej, znaki wodne, rastry i druki okolicznościowe, o wielkich fałszerstwach i błędach drukarskich – a ponieważ był młodocianym pedantem, rozpoczął edukowanie mnie od informacji o francuskim kolekcjonerze znaczków, monsieur Herpinie, który wymyślił termin „filatelistyka” jako pochodną dwóch greckich słów, z których drugie, ateleia, oznaczające zwolnienie z podatku, nigdy nie wydawało mi się zbyt sensowne. A gdy już skończyliśmy w kuchni ze znaczkami i Earl miał na chwilę dość przechwałek, proponował z przewrotnym chichotem: „A teraz zróbmy coś strasznego” – i w ten oto sposób obejrzałem bieliznę jego matki.
We śnie szedłem do Earla, przyciskając do piersi klaser, gdy nagle ktoś zawołał mnie po imieniu zaczął gonić. Skręciłem pędem w boczną uliczkę i wślizgnąłem się do pierwszego z brzegu garażu, aby tam w ukryciu sprawdzić, czy wszystkie znaczki są na swoich miejscach, gdyż uciekając przed nieznanym prześladowcą, potknąłem się i upuściłem klaser na chodnik, dokładnie w tym miejscu, gdzie regularnie grywaliśmy w „wywołuję wojnę”. Gdy otworzyłem na „Dwustuleciu Waszyngtona” z trzydziestego drugiego roku – dwunastu znaczkach o różnych nominałach, od ciemnobrązowego za pół centa po żółty za dziesięć centów – osłupiałem z wrażenia. Górne części znaczków były niezmienione: czcionka, którą nauczyłem się rozpoznawać jako „białą romańską”, układała się w zajmujący jedną lub dwie linijki napis: „United States Postage”. Kolory też się nie zmieniły – dwucentowy czerwony, pięciocentowy niebieski, ośmiocentowy oliwkowy, i tak dalej – podobnie jak identyczny dla wszystkich znaczków rozmiar i obramowanie przedstawionych na nich portretów. W oryginalnej serii na każdym z dwunastu znaczków figurował inny portret Waszyngtona – teraz jednak wszystkie przedstawiały taką samą twarz, i nie były to portrety Waszyngtona, tylko Hitlera. A na wstędze pod każdym portretem nie widniało już nazwisko „Waszyngton”. Czy wstęga zawijała się w dół, jak na znaczku półcentowym i sześciocentowym, czy w górę, jak na cztero-, pięcio-, siedmio – i dziesięciocentowym, czy też biegła prosto, jak na dwu-, trzy-, ośmio – i dziewięciocentowym, napis na niej był wszędzie taki sam: „Hitler”.
Potem otworzyłem klaser na pierwszej stronie, niespokojny o los dziesięcioznaczkowej serii „Parki narodowe” z roku trzydziestego czwartego – i wtedy właśnie spadłem z łóżka, by obudzić się na podłodze, tym razem z krzykiem. Yosemite w Kalifornii, Wielki Kanion w Arizonie, Mesa Verde w Kolorado, Crater Lake w Oregonie, Acadia w Maine, Mount Rainier w stanie Waszyngton, Yellowstone w Wyoming, Zioń w Utah, Glacier w Montanie, Great Smoky Mountains w Tennessee – na każdym z moich znaczków, na klifach, lasach, rzekach, górach, gejzerach, wąwozach, granitowych skałach wybrzeża, na niebieskich wodach i wysokich wodospadach, na wszystkim, co w Ameryce najbłękitniejsze, najzieleńsze, najbielsze, co na zawsze miało zostać zachowane w dziewiczych rezerwatach – na tym wszystkim widniała czarna swastyka.
LISTOPAD 1940 – CZERWIEC 1941
Pyskate Żydzisko
W czerwcu czterdziestego pierwszego roku, zaledwie sześć miesięcy po inauguracji Lindbergha, wybraliśmy się całą rodziną do oddalonego o trzysta mil Waszyngtonu, D. C., aby zwiedzić tamtejsze zabytki i słynne gmachy rządowe. Wcześniej matka przez blisko dwa lata oszczędzała w Klubie Bożonarodzeniowym Howard Savings Bank, odkładając dolara tygodniowo z domowego budżetu na poczet tej właśnie wycieczki. Gdy zaczynaliśmy ją planować, trwała druga kadencja prezydencka FDR i obie izby Kongresu opanowane były przez demokratów – teraz jednak, gdy do władzy doszli republikanie, a nowym rezydentem Białego Domu został nasz podstępny wróg, odbyliśmy krótką naradę rodzinną, rozważając w zamian wyjazd na północ, nad wodospad Niagara, gdzie ubrani w peleryny odbylibyśmy rejs szlakiem Tysiąca Wysp św. Wawrzyńca, a potem pojechalibyśmy samochodem do Kanady zwiedzić Ottawę. Część naszych znajomych i sąsiadów już przebąkiwała o opuszczeniu kraju i emigracji do Kanady, w razie gdyby rząd Lindbergha otwarcie zwrócił się przeciwko Żydom – a więc wycieczka do Kanady pozwoliłaby nam zaznajomić się przy okazji z ewentualnym miejscem azylu przed prześladowaniami. Kuzyn Alvin już w lutym udał się do Kanady, by, tak jak to wcześniej zapowiadał, wstąpić do tamtejszych sił zbrojnych i walczyć po stronie brytyjskiej przeciwko Hitlerowi.
Do dnia swego wyjazdu Alvin był przez blisko siedem lat podopiecznym naszej rodziny. Jego ojciec – starszy brat mojego ojca – zmarł, gdy Alvin miał sześć lat, matka natomiast – dalsza kuzynka mojej matki, ta sama, która zapoznała z sobą moich rodziców – osierociła Alvina, gdy miał lat trzynaście. Dlatego na cztery lata zamieszkał z nami. Chodził do gimnazjum Weequahic i wyróżniał się nie lada bystrością, również w tym, że uprawiał hazard i kradł, ego mój ojciec usilnie próbował go wyleczyć. W roku czterdziestym Alvin miał dwadzieścia jeden lat, wynajmował umeblowany pokój nad salonem pucybuta przy Wright Street, tuż za rogiem targowiska, i od prawie dwóch lat pracował w firmie Steinheim & Sons, jednej z dwóch największych w mieście żydowskich spółek budowlanych – drugą prowadzili bracia Rachlin. Pracę tę załatwił mu starszy z braci Steinheim, założyciel firmy i klient ubezpieczeniowy mojego ojca.
Stary Steinheim, który mówił po angielsku z silnym akcentem i nie umiał czytać w tym języku, ale zdaniem mego ojca był „człowiekiem ze stali”, wciąż uczęszczał do lokalnej synagogi na obchody wielkich świąt. Parę lat wcześniej, w Jom Kippur, spotkał przed synagogą mojego ojca z Alvinem, a biorąc tego ostatniego za mojego brata, zagadnął: „Co ten chłopak robi? Niech przyjdzie pracować do nas”. Ten sam Abe Steinheim, który z małej firmy murarskiej swego ojca-imigranta zrobił multimilionowe przedsiębiorstwo – jakkolwiek dopiero po zaciekłej rodzinnej wojnie, która dwóch jego braci zostawiła na ulicy – nabrał sympatii do krzepkiego, zadziornego Alvina i zamiast zrobić z niego dyspozytora poczty albo gońca, mianował go swoim kierowcą, czyli człowiekiem do specjalnych poruczeń i dostarczania pilnych wiadomości, a także do wożenia szefa na lotne kontrole podwykonawców (o których Abe mawiał „kanciarze”, chociaż to on, zdaniem Alvina, wszystkich w koło kantował, jak chciał). W letnie soboty Alvin woził chlebodawcę do Freehold, gdzie Abe miał sześć kłusaków (mówił o nich „hamburgery”), które wystawiał do wyścigów sulek. „Nasz hamburger biega dzisiaj w Freehold” – oznajmiał Abe Steinheim i gnali tam we dwóch cadillakiem, by po raz kolejny być świadkami porażki szefowego faworyta. Abe nigdy nie zbił fortuny na wyścigach, ale nie o to chodziło. W soboty sam prowadził wyścigi Road Horse Association na torze dla kłusaków w malowniczej scenerii parku Weequahic, a w wywiadach prasowych zapowiadał odnowienie płaskiego toru w Mount Holly, który już dawno utracił niegdysiejszą świetność – dzięki temu właśnie Abe Steinheim dochrapał się tytułu komisarza wyścigów konnych stanu New Jersey i dostał specjalną plakietkę na samochód, która upoważniała go do jeżdżenia po chodniku, używania syreny dźwiękowej i parkowania w dowolnym miejscu. A jako komisarz nawiązał przyjacielskie stosunki z administracją hrabstwa Monmouth i wkręcił się do koniarskiego towarzystwa z wybrzeża – goje z Wall Township i Spring Lake zapraszali go na lunch do swoich wykwintnych klubów, gdzie, jak Abe relacjonował Alvinowi, „wszyscy na mnie patrzą i tylko szepczą po kątach: «Patrzcie no, kto tu przyszedł», ale nie brzydzą się pić i jeść wystawnie na mój rachunek, więc koniec końców mnie się to opłaca”. Był też właścicielem kutra do połowów głębinowych, cumującego w doku Shark River Inlet, i tym kutrem wywoził towarzystwo na pełne morze, poił obficie alkoholem i obdarowywał rybami złowionymi przez specjalnie wynajętych ludzi – a w rezultacie każdy nowy hotel, który powstawał na odcinku między Long Branch a Point Pleasant, budowany był na działce zakupionej za bezcen przez Steinheimów – bo Abe, tak samo jak jego ojciec, trzymał się mądrej zasady kupowania wyłącznie z rabatem.
Читать дальше