Mój ojciec nazywał żale Alvina dziecinadą i radził mu trzymać się posady, zwłaszcza odkąd Abe postanowił wysłać Alvina na studia do Rutgers. Ty za bystry jesteś, mówił Abe Alvnowi, żebyś był taki głupi. Aż w końcu wydarzyło się coś, co przekroczyło najśmielsze marzenia mojego ojca. Abe zadzwonił do rektora Rutgers i obsztorcował go jak pierwszego lepszego: „Macie przyjąć tego chłopaka, nie oglądać się na to, że przerwał szkołę, to jest sierota, potencjalny geniusz, macie mu dać pełne stypendium, a ja wam za to wybuduję college, najpiękniejszy na świecie – ale ani palcem nie kiwnę, póki ten sierota nie dostanie się do Rutgers z pokryciem wszystkich kosztów!”. Alvinowi natomiast wyjaśnił: „Nie podoba mi się mieć oficjalnego szofera, który jest idiotą. Taki młody jak ty musi mieć jakieś perspektywy. Pójdziesz do Rutgers, latem będziesz przyjeżdżał do domu i woził mnie autem, a jak już skończysz studia z odznaką Phi Beta Kappa, to sobie we dwóch siądziemy i pogadamy”.
Abe chciał, żeby Alvin rozpoczął pierwszy rok studiów w New Brunswick w sierpniu czterdziestego pierwszego roku i żeby po czterech latach nauki wrócił do interesu jako „ktoś” – tymczasem w lutym Alvin wyjechał do Kanady. Mój ojciec był na niego wściekły. Kłócili się tygodniami, zanim w końcu, nie mówiąc nic nikomu, Alvin wsiadł w pociąg ekspresowy na dworcu Penn w Newark i pojechał prosto do Montrealu. „Nie rozumiem twojej moralności, wuju Hermanie. Nie chcesz, żebym był złodziejem, ale nie przeszkadza ci, że pracuję dla złodzieja”. „Steinheim nie jest złodziejem. Steinheim jest budowniczym. Postępuje tak jak wszyscy w jego fachu, bo budownictwo to mordercza konkurencja. Ale jego domy się nie rozwalają, prawda? Czy on łamie prawo, Alvin? Odpowiedz mi!” „Nie, on tylko kantuje robotników przy każdej okazji. Nie sądziłem, że twoja moralność to dopuszcza”. „Do cholery z moją moralnością. Wszyscy w mieście znają moją moralność. Ale nie chodzi o mnie. Chodzi o twoją przyszłość. Chodzi o studia. Cztery lata darmowej nauki w college’u”. „Darmowej, bo on rządzi rektorem Rutgers tak jak całym cholernym światem”. „O to niech się martwi rektor Rutgers! Co jest z tobą? Ty mi naprawdę chcesz wmówić, że najgorszym człowiekiem na świecie jest gość, który chce cię wykształcić i zatrudnić w swojej firmie budowlanej?” „Nie, nie, najgorszym człowiekiem na świecie jest Hitler i, szczerze mówiąc, wolałbym walczyć z tym sukinsynem, zamiast marnować czas u takiego Żyda jak Steinheim, który hańbi cały nasz żydowski ród swoim cholernym… ” „Och, skończ z tą dziecinadą, i bez twoich «cholernych» też się mogę obejść. Ten człowiek nie hańbi nikogo. Myślisz, że jakbyś pracował u irlandzkiego budowlańca, to by było lepiej? Spróbuj, idź do Shanleya, zobaczysz, co z niego za przyjemniaczek. A może myślisz, że Włosi lepsi? Steinheim strzela inwektywami, a oni kulami”. „A Longy Zwillman nie używa broni?” „Proszę cię, ja wiem wszystko o Longym, wychowałem się z nim na jednej ulicy. Co to ma wspólnego ze studiami w Rutgers?” „To ma wiele wspólnego ze mną, wujku Hermanie, i z zaciągnięciem u Steinheima długu do końca życia. Nie wystarczy mu, że ma trzech synów, których już niszczy? Nie wystarczy, że synowie muszą z nim obchodzić każde żydowskie święto, każde Święto Dziękczynienia, każdy Nowy Rok – i że ja też muszę przy okazji znosić jego wrzaski? Wszyscy pracują w jednym biurze, mieszkają w jednym domu i czekają tylko na jedno: żeby wreszcie się rozdzielić w dniu jego śmierci. Zapewniam cię, wujku Hermanie, że ich żałoba nie potrwa długo”. „Tu się mylisz. Grubo się mylisz. Tych ludzi łączy coś więcej niż pieniądze”. „To ty się mylisz! On ich za pomocą pieniędzy trzyma w garści! Ten człowiek to kompletny szaleniec, a oni go znoszą, bo nie chcą stracić jego forsy!” „Trzymają się razem, bo są rodziną. Każda rodzina ma swoje problemy. Rodzina to pokój i wojna. My w tej chwili toczymy małą wojnę. Ja cię rozumiem. Ja przyjmuję do wiadomości to, co mówisz. Ale to nie powód, żeby rezygnować z college’u, który masz szanse nadrobić, i w zamian za to pchać się jak szaleniec do walki z Hitlerem”. „Rozumiem” – rzekł Alvin, jakby wreszcie zdobył dowody nie tylko przeciw swemu pracodawcy, ale i przeciwko opiekunowi. „Więc jednak jesteś izolacjonistą. Ty i Bengelsdorf. Bengelsdorf, Steinheim – dobrana para”. „Jaka znów para?” – zirytował się w końcu mój ojciec. „Żydowskich lawirantów”. „Ach tak, więc teraz jesteś i przeciwko Żydom?” „Przeciwko takim Żydom. Przeciwko takim Żydom, którzy plamią honor Żydów – tak, jak najbardziej!”
Spór ten trwał przez cztery wieczory z rzędu, a piątego wieczoru, w piątek, Alvin nie stawił się na kolacji, chociaż ojciec planował zapraszać go do wspólnego stołu codziennie, póki chłopak nie zmęczy się dyskusją i nie nabierze rozumu – ten sam chłopak, którego ojciec mój własnym wysiłkiem przemienił z aroganckiego nicponia w sumienie rodziny.
Nazajutrz rano dowiedzieliśmy się od Billy’ego Steinheima, który z wszystkich trzech braci utrzymywał najbliższe stosunki z Alvinem i troszczył się o niego dostatecznie, by zadzwonić do nas zaraz z rana, że po odebraniu piątkowej wypłaty Alvin rzucił ojcu Billa w twarz kluczyki cadillaca i wymaszerował z gabinetu. A gdy mój ojciec pojechał natychmiast na Wright Street, żeby porozmawiać z Alvinem u niego w pokoju, usłyszeć jego wersję zdarzeń i ocenić rozmiary wyrządzonej szkody, właściciel salonu czyszczenia obuwia, a zarazem gospodarz Alvina, oznajmił, że lokator uregulował czynsz, spakował manatki i wyruszył do walki z najgorszym człowiekiem na świecie. Biorąc pod uwagę wściekłość Alvina, żaden mniej haniebny przeciwnik nie wchodził w rachubę.
W listopadowych wyborach nie doszło nawet do równowagi sił. Lindbergh uzyskał pięćdziesiąt siedem procent głosów, zagarniając bez trudu czterdzieści sześć stanów – przegrał tylko w rodzinnym stanie Roosevelta, Nowym Jorku, i, raptem dwoma tysiącami głosów, w Marylandzie, gdzie liczna populacja urzędników federalnych opowiedziała się w większości za Rooseveltem. Wierność byłemu prezydentowi okazała blisko połowa dawnego południowego elektoratu demokratów – wynik nie do powtórzenia za Linią Masona-Dixona, dzielącą Maryland od Pensylwanii. Chociaż nazajutrz po wyborach przeważał, zwłaszcza wśród samych wyborców, nastrój niedowierzania, to już następnego dnia wszystko zdawało się jasne, a komentatorzy radiowi i prasowi sugerowali wyraźnie, że klęska Roosevelta była nieunikniona. Tłumaczyli ją tym, że Amerykanie okazali niechęć do złamania tradycji dwukadencyjnej prezydentury, którą ustanowił Jerzy Waszyngton i której żaden kandydat przed Rooseveltem nie ośmielił się sprzeciwić. Poza tym, po latach Kryzysu, zarówno młodzi, jak i starzy odzyskiwali pewność siebie, którą spotęgowała względna młodość i atletyczny wigor Lindbergha, jakże silnie kontrastujące z ciężką ułomnością fizyczną, z którą zmagał się FDR – ofiara polio. Liczył Się też cud awiacji, obiecującej nowe życie: Lindbergh, już będąc rekordzistą lotów długodystansowych, mógł pewnym krokiem poprowadzić rodaków w nieznaną jeszcze skrzydlatą przyszłość, gwarantując zarazem swą surową, staroświecką ogładą, że współczesne osiągnięcia inżynieryjne nie muszą zagrażać tradycyjnym wartościom. Okazało się – jak podsumowali eksperci – że Amerykanie dwudziestego wieku, znużeni tym, że co dekadę muszą zmagać się z nowym kryzysem, tęsknią za normalnością, a tym, co obiecuje Charles A. Lindbergh, jest normalność podniesiona do rozmiarów heroicznych, uosabiana przez przyzwoitego człowieka z uczciwą twarzą, który dźwięcznym, spokojnym głosem obwieszcza całej planecie swą odwagę objęcia steru rządów, zdolność do kształtowania historii i, oczywiście, wewnętrzną siłę wzniesienia się ponad osobistą tragedię. Jeśli Lindbergh obiecuje, że wojny nie będzie, to wojny nie będzie – dla olbrzymiej większości narodu było to aż tak proste.
Читать дальше